– Oszalałeś, Arahon! Nie zrobisz…
– Zrobię.
– To działa w obie strony.
– A co byś prędzej stracił: życie czy kawałek duszy? I tak nie mam jej wiele.
– Inkwizycja…
– Nie tyka takich jak ja. Powinieneś to wiedzieć. Ryzyko znaczne, zysk mały.
– Oszalałeś, nie odważysz się! – krzyknął ponownie kupiec.
– W rzeczy samej – odparł Y’Barratora.
Pchnął Realta z całej siły w kierunku Kalhiry, bo nie uśmiechało mu się zespolenie z taką gnidą jak on. Zawsze coś mogło po tym zostać, skaza na całe życie, równie groźna jak niezabliźniona rana.
Kalhira nie złapała patrona. Przeciwnie, pchnęła go łokciem w bok, unosząc rapier, ale zabijaka przy niej nie był już tak rozsądny. Może myślał, że zdoła obronić pracodawcę, może zareagował odruchowo, widząc, jak jego pan leci twarzą na deski. Podtrzymał Arcuzona i nawet nie zauważył ostrza rapiera, które jak błyskawica wystrzeliło ponad ramieniem kupca i wbiło mu się w oko.
Kalhira natarła w tym samym momencie, ale Y’Barratora zbił jej cios lewakiem, a potem odskoczył, uwalniając rapier.
Zdjęła kapelusz, odrzuciła go na bok. Świsnęła kilka razy ostrzem.
– Arcuzon mówił, że jesteś jedną z najlepszych szpad w Serivie – powiedziała. – Przypłynęłam uczyć się od tutejszych mistrzów. Ty dasz mi pierwszą lekcję.
– I to zaraz, za darmo – odparł mężczyzna. – Odejdź. Idź do portu, wsiądź na statek i wracaj tam, skąd przypłynęłaś.
– Wiesz, ilu posłałam do diabła?
– No widzisz, najwyższy czas i na ciebie! Idź więc do diabła i nie pchaj się tam, gdzie cię nie chcą.
Dziewczyna prychnęła. Rzuciła się na niego z pchnięciem szybkim jak mgnienie oka. Zrozumiał, dlaczego była tak pewna siebie.
Bez krępujących ją z obu stron zbirów stała się dużo groźniejsza. Była zwinna, gibka. Z nogami lekko ugiętymi w kolanach, z szeroko rozstawionymi stopami zadawała pchnięcia wściekłe jak rozjuszona kobra. Wyrzucała przy tym do przodu całe ciało w agresywnych wypadach rodem ze wschodniej szkoły mistrza Angela Viggianiego. Y’Barratora potrafił sobie wyobrazić, że w swoich okolicach była najlepsza – pierwsza szpada jakiejś nadmorskiej krainy. Ale tak jak prowincjonalni szermierze, którzy przybywają co roku na zawody o podwiązkę królowej, przeliczyła się, przypływając do Serivy. Bo tu wielu chłopców przyuczano do szpady, odkąd zaczynali chodzić.
Złożyli się, odbili od siebie ze szczękiem rapierów, znów złożyli. Y’Barratora naparł całym ciałem, tak że musiała ustąpić. Zamienili się miejscami, a wtedy Kalhira zaklęła, bo zrozumiała już, co się dzieje. Jej przeciwnik nie miał zamiaru walczyć, chciał tylko zmienić pozycję, dokonać zręcznej roszady, po której stanął nad gramolącym się z ziemi kupcem.
Nie spuszczając kobiety z oczu, szermierz wbił lewak aż po jelec w sam środek karku Realta Arcuzona.
Nawet nie spojrzał w dół, gdy bogaty i wpływowy kupiec z Serivy, który jadał przy jednym stole z grandami dwóch rodów, zarzęził, zwinął się w kłębek, bluznął z ust ciemną krwią i zmarł. Ponieważ zawsze znajdowałem wielką radość w liczbach, zdradzę wam, że Arcuzon był trzydziestą dziewiątą osobą, która zginęła z ręki Y’Barratory.
– Morderca – syknęła kobieta.
– I kto to mówi?
– W plecy? Leżącego? Tak się walczy w Serivie?
– Lepiej wabić ludzi w pułapkę i atakować we troje?
– Drań.
– Posłuchaj mnie. Arcuzon nie żyje, więcej ci nie zapłaci. U nas mówi się, że śmierć zleceniodawcy rozwiązuje kontrakt. Historia skończona. Odejdź.
Bardzo pragnął, by Kalhira zrozumiała. Chciał uniknąć walki tak mocno, że zrezygnował nawet z planu przesłuchania Arcuzona. Miał jednak nieprzyjemne wrażenie, że ta sama duma, która pchnęła dziewczynę, by chwycić za rapier w świecie opanowanym przez mężczyzn, by krzyżować ostrza z piratami i zawodowymi mordercami, będzie przyczyną jej zguby.
– Arcuzon miał rację. Jesteś jak wściekły pies. Mogłeś uciekać, ale wolałeś chłeptać krew.
– Ty po krew przypłynęłaś aż do Serivy. Jeszcze możesz się cofnąć. To nie zabawa. Jeśli zaczniemy, jedno z nas zginie.
– Nie wiedziałam, że słynny Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora jest taki strachliwy.
Nie zdobył się na to, by uderzyć pierwszy. Chciał zachować nadzieję do ostatniej chwili. To Kalhira rzuciła się na niego z furią.
Była zwinna i szybka, znała kroki i uderzenia, ale on ćwiczył całe życie. Jego ruchy były oszczędne, a jednak silne i szybkie. Miał trochę większy zasięg dzięki długości ramion i masywnemu, wojskowemu rapierowi. Na trzy jej ciosy zadawał jeden, ale znacznie groźniejszy. Już przy pierwszej wymianie pchnięć prawie przeszył ją na wylot.
Uśmiech szybko znikł z twarzy kobiety, ustępując miejsca ponurej determinacji. Prawdopodobnie nigdy nie walczyła z takim przeciwnikiem. Y’Barratora był adeptem Magicznego Kręgu – starej serivskiej szkoły walki. Jego pierwszy nauczyciel, jednooki Portończyk, który trenował go dawno temu w rodzinnej posiadłości zwanej Saranche, był uczniem twórcy owej szkoły, mistrza Carrandity.
Arahon na całe życie zapamiętał dwie karty gęsto pokryte liniami i czarnymi obrysami stóp, których schematy Portończyk wbijał mu do głowy przez dwa lata. Swoim uczniom Y’Barratora rysował je z pamięci.
Jeśli słysząc „magiczny krąg”, myślicie o gusłach, zaklęciach, proszkach z rączek noworodka, srodze się mylicie. Magiczny Krąg miał z czarnoksięstwem tyle wspólnego, ile Pchnięcie Królowej z Gonzagą IV, królową matką. Była to technika zrodzona z połączenia geometrii i szermierki. Każda sytuacja między walczącymi zamykała się w pełen przekątnych wielobok, a raczej dwa wieloboki, które można było narysować wokół obu fechmistrzów. Rozmiar i liczba linii zależały od długości ramion i broni walczących, od tego, którą ręką wiedli, a w której trzymali sztylet. I jak w geometrii wszystko dało się opisać liniami, tak na każdy układ rąk, stóp i broni, który przeciwnik mógł przyjąć w swoim kręgu, istniała dobra kontra.
Gdy jeden walczący przybierał jakąś pozycję, opierając stopy tam, gdzie na kartach były czarne obrysy, i układając broń wzdłuż jednej z linii, część kręgu przeciwnika stawała się potencjalnie zagrożona. Lub wręcz odwrotnie – trudna do zaatakowania. Dobry mistrz kręgu widział to wszystko, dorysowywał w głowie pola rażenia, linie potencjalnych ciosów, obrysy stóp, a potem uderzał, jednak tylko kiedy rzeczywiście miał okazję. Na przykład gdy nogi wroga znalazły się w pozycji, która dawała możliwość bezpiecznego podejścia pod określonym kątem. Lub kiedy broń atakującego pokrywała się z linią, na której parowanie ciosu idącego z określonego kierunku było trudne.
Sztuka Magicznego Kręgu polegała na natychmiastowym dobieraniu najlepszej kontry do tego, co robi przeciwnik. Wymagała jednak pamięci tak doskonałej, wyobraźni tak bogatej, myśli tak szybkiej, że tylko nieliczni szermierze w Serivie w pełni ją rozumieli i potrafili się nią posługiwać. Na dodatek źle wyuczona, technika ta była dużo groźniejsza dla posługującego się nią szermierza niż dla jego wrogów.
Teraz, nie spuszczając oczu nie tylko z ostrza, ale i ze stóp, bioder oraz kolan przeciwniczki, Arahon błyskawicznie odpowiadał ciosami. Dziewczyna miała wrażenie, że mężczyzna przewiduje w jakiś niezwykły sposób przyszłość. Zanim rozwinęła do końca swój atak, Y’Barratora miał już gotową odpowiedź. Kilka razy ledwie nadążyła z parowaniem, jej garda lekko drżała.
Ale Y’Barratora również był zaskoczony jej sposobem walki. Za każdym razem, kiedy myślał, że dziewczyna się cofnie, wewnątrz jej ciała zaczynała działać jakaś tajemnicza sprężyna, dzięki której niezależnie od tego, jak mocno przycisnął ją serią ataków, Kalhira zaraz odpowiadała jeszcze mocniej.