Wymieniali ciosy długo, w milczeniu, stukając o deski obcasami, wzbijając tumany kurzu.
Kątem oka mężczyzna widział rozłożone na stelażach bele materiałów. Gdyby dziewczyna była zwykłym zbirem, zacząłby wodzić ją wokół, szukać okazji, by na nią coś zepchnąć, wybić ją z rytmu i zakłuć celnym ciosem. Ale to nie była już walka z trzema przeciwnikami. To był pojedynek z kimś, kogo imię znał – a pojedynki rządziły się zgoła innymi zasadami, nawet jeśli tym razem jedynym świadkiem były wytrzeszczone, martwe oczy Arcuzona.
Y’Barratora starał się skupić tylko na walce, ale między błyskami długich ostrzy ciągle widział twarz dziewczyny. Wiedział, że gdyby spotkali się w innych okolicznościach, pewnie zostaliby przyjaciółmi, może nawet kochankami. Wizja ta wciąż go hipnotyzowała. Mógł przecież próbować rozbroić przeciwniczkę. Albo ją ogłuszyć, ranić niegroźnie, darować jej życie, zostać przewodnikiem po Serivie.
Ta możliwość kusiła go aż do chwili, gdy uderzyli jednocześnie, a jego rapier w ostatniej chwili prześlizgnął się ponad jej ostrzem, zsunął po koszu, wbił w jej lewe oko i zagłębił w szarych płatach mózgu.
Gdy upadała na ziemię, Y’Barratora zdał sobie sprawę, że popełnił śmiertelny błąd.
Zbyt mocno skupił się na walce i własnych myślach, zapominając o plamie światła, która była tuż obok. I o własnym cieniu, który na niej widniał. Kalhira osunęła się tam, wydając ostatnie tchnienie. Y’Barratora odskoczył jak oparzony, ale na krótką chwilę, nim światło zgasło jej przed oczyma, połączyli się.
To było jak rozbłysk prochu. Na jedno mgnienie przeszył go ból w lewym oczodole – i błysnęły wspomnienia: rzędy twarzy, forteca na smaganej wiatrami skale, ostra zieleń dżungli, dziwna, złowroga twarz ibryjskiej szamanki, zdrada, smutek, urażona duma i głosy, setki głosów; słowa z całego życia, z tuzina żyć przelatywały mu przez głowę, a większość była w języku, który już prawie zaczynał rozumieć, gdy wszystko nagle się skończyło.
Kawaler Y’Barratora się zatoczył.
Zaraz potem odwrócił głowę, by nie patrzyć na kobietę. Posławszy do grobu wielu ludzi, wiedział, że lepsze już dziwne uczucie pustki, braku zakończenia, które zawsze go dopadało, kiedy zostawiał za sobą trupy, nie poświęciwszy im nawet jednej chwili uwagi, niż widok martwych twarzy, które przylepiały się do powiek tak mocno, że zmyć ich nie mogły ani powódź wina, ani najgłębszy sen.
Jak twarz Ariega, którego zabił ubiegłej nocy.
Arahon przeszukał jeszcze tylko Realta i wyciągnął mu zza pazuchy dość pękatą sakiewkę. Schował ją za pas, a potem wyszedł na zewnątrz, zanurzył się w tętniącym życiem, gwarnym mieście.
Już w świetle dnia zdał sobie sprawę, że wie o tej kobiecie o wiele za dużo. Nazywała się Kalhira Elriwa Almuahar, pochodziła z ciepłej wyspy Patry u wybrzeży północnego Ibru. Było coś jeszcze, jakaś myśl o bardzo ważnej misji i spisku, która musiała przyjść w trakcie krótkiego zespolenia, ale Y’Barratora ją zdusił. Ruszył energicznie przed siebie, chcąc jak najszybciej oddalić się od składu sukiennego i czterech trupów.
Wydawało się, że cień pozostał na chwilę w tyle za swoim właścicielem, jakby chciał jeszcze raz spojrzeć na ciała – i uchylił kapelusza.
V
Sanne wybiegła na korytarz, a potem w światło, na wielkie pałacowe schody, z których roztaczał się widok na dachy i place Serivy, na jej tarasy, dwie zatoki oraz skrzące się morze. Zbiegła na dół, wpadając niemal na damy dworu, którym przerwała długi rytuał la baila, dworskiego wyminięcia się, stosowanego w jasnej porze przez kulturalnych ludzi.
Przemknęła uliczkami dzielnicy pałacowej. Raz czy dwa ktoś krzyknął za nią, bo niemal nastąpiła mu na cień, mijając ludzi dużo bliżej, niż o tej porze pozwalały serivskie obyczaje. Prześlizgiwała się przez świat pełen straganów, przechodniów, powozów oraz bezcienistych koni równie szybko, jak przez czarny świat cieni. Była zwinna. Na Północy zwykła ganiać dla zabawy koty i psy, ale w Serivie prawie nie spotykało się małych zwierząt. Surowe prawo zakazywało trzymania w mieście stworzeń, którym nie obcięto cienia, usługi cieńmistrzów zaś były drogie.
Wkrótce Sanne znalazła się pod domem Remarca Marteneza, rektora serivskiego uniwersytetu, przewodniczącego Królewskiej Rady Teologicznej, którego nazywała po prostu łysym wujkiem.
Martenez miał słabość do Holbranvczyków, bo jego druga żona pochodziła z Alefbaach, rodzinnych stron Holbranvera. Zmarła przed pięciu laty kobieta może i miała głos jak zardzewiała żelazna brama, tyłek niczym wór z wełną, a także zwyczaj puszczania głośnych wiatrów, lecz kiedy odeszła z tego świata, mistrz Remarco już podczas pierwszej cichej nocy zdał sobie sprawę, jak bardzo brakuje mu małżonki, i rzewnie zapłakał.
Z Holbranverem spotykał się oficjalnie w sprawach naukowych, nieoficjalnie zaś po to, by grać w szachy przy kielichach ciężkiego serivskiego porto. Ale tak naprawdę po to, by słysząc surowy akcent Holbranvera i wypytując go o rodzinne strony, wspominać swoją drogą żonę, jej pokrzykiwania, chrapanie i wiatry, a potem, pomiędzy ruchami figur, ocierać sobie kącik oka chusteczką.
Sanne nie sięgała jeszcze do kołatki, więc po prostu otworzyła drzwi i wbiegła do środka. Remarca znalazła w gabinecie na dole, z wielkim tomem na kolanach, chrapiącego donośnie.
– Tato przesyła wiadomość! – krzyknęła tak głośno, że łysy wujek aż podskoczył.
– Sanne? – spytał, przecierając oczy. – To miło z twojej strony, prawda, ale co się stało z Armandem? Mała dziewczynka, prawda, nie powinna biegać sama po ulicach.
Sanne się skrzywiła.
– Nie jestem małą dziewczynką. A to ważne, bardzo, bardzo ważne. Armand jeszcze by coś przekręcił albo komuś opowiedział. Papa myśli, że już od dawna płacą mu ludzie eklezjarchy lub szpiedzy Detrana. A najpewniej i jedni, i drudzy.
Dopiero teraz Remarco obudził się na dobre. W jednej chwili starcza powolność opadła z niego jak ołowiany płaszcz, wzrok mu się wyostrzył. Skoro wiadomość była sekretna, widział trzy możliwości. Pierwsza: Holbranver wciąż kontynuował swoje urągające prawu i obyczajom praktyki krojenia trupów. Wykroił coś nowego, czym chciał się niezwłocznie pochwalić. Druga: znowu dał się wciągnąć w pałacowy spisek, który skończy się czyjąś śmiercią. Trzecia: wygadał się z heretyckimi teoriami eklezjarsze, trafił do Wieży Głodowej, a teraz oczekuje pomocy.
Dał Sanne znak, by mówiła, a ona słowo w słowo powtórzyła wiadomość od ojca. Holbranver opisywał w niej pobieżnie własne odkrycie, podkreślał jego wagę, zapowiadał prezentację i prosił o spotkanie doktorów różnych dyscyplin oraz dyskusję, która mogłaby rzucić na jego rewelacje nieco więcej światła.
Gdy skończyła, Martenez był siny jak trup.
– To niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Powiedz tatusiowi, że owszem, mogę, prawda, zaprosić kilka osób z akademii. Lecz tak niezwykły koncept będzie wymagał niezwykłych dowodów. Mam nadzieję, że twój ojciec wie, co robi, bo – na Wielkie Światło! – inaczej popadnie w śmieszność taką, że sam król nie pomoże. Już słyszę, jak mówią w korytarzach uniwersytetu: „Kolejny raz przeklęty Holbranver kpi z nas wszystkich, a mistrz Martenez mu w tym pomaga!”. Koniec, moja droga, koniec nas obu! Gdyby jednak, prawda, udało się… Wtedy mówiliby: „Holbranver jest największym mędrcem od czasów Alrestela, a jego nauczyciel, mistrz Martenez, to człowiek równie wielkiego umysłu”… Na Wielkie Światło, mam nadzieję że się nie myli!