– Tak, wujku. Niech się wujek nie martwi, papa nie zawiedzie.
– To się jeszcze okaże, moja droga. To się jeszcze okaże… Posłuchaj, przekaż papie, żeby przygotował pokaz na jutro. Ściągnę kilka zaufanych osób o piątej do Sali Medyków. Wracaj stąd prosto do domu, głównymi ulicami. Nie daj się nikomu zaczepić, a przede wszystkim – na bożki Ibru! – nie mów nikomu o tym, co zrobił tata. Nikomu, rozumiesz. Jedno nieopatrzne…
Nagle przerwał, bo wydało mu się, że pod drzwiami usłyszał szurnięcie. Ale że nic takiego się nie powtórzyło, a mistrz Martenez był pewien, że są w domu sami, odwrócił się znowu do dziewczynki.
– Tak, wujku – powiedziała Sanne. – Rozumiem.
– No dobrze. Uciekaj już, dziecko – odparł, wyciągając ze szkatułki małą cukrową kulkę.
– Nie jestem już… – zaczęła Sanne, ale po chwili wzięła cukierek i wybiegła z pracowni.
Zaraz po tym, jak dziewczynka wyszła z domu mistrza Remarco, opuściła go również plotka. Wykluła się ona w głowie gosposi mistrza, pani Marhijas, która przyszła z targu dużo wcześniej niż zwykle, a po drodze do kuchni na chwilę zatrzymała się pod drzwiami gabinetu. Podsłuchana rozmowa tak ją pobudziła, że gdy tylko rozpakowała koszyk, pobiegła do przyjaciółki, której mąż – pozbawiony chwilowo pracy szczurołap – również był akurat w domu. Podsłuchując rozmowę kumoszek, mężczyzna zdał sobie sprawę, że wieść może być warta kilka srebrnych monet. Udał się więc prosto do znajomego kupca, którego spichlerz uratował kiedyś przed plagą gryzoni. Za plotkę dostał garść pogiętych szekli, a kupiec poniósł ją dalej, do domu, gdzie została przejęta przez jego syna i córkę, po czym każdym z nich udała się w osobną podróż.
Syn przekazał ją przy kartach znajomym birbantom, oni szepnęli ją na ucho swoim patronom w nadziei, że przypodobają im się i zarobią trochę grosza. Patroni z trzech różnych rodów jeszcze tego samego dnia skonsultowali wieści z własnymi uczonymi. Dodatkowo na każdym etapie podróży plotka rozgałęziała się, trafiając do uszu kurtyzan, służby, przyjaciół, dzieci.
I w ten oto niezwykły sposób po zaledwie jednym dniu, z powodu jednej służącej, która zjawiła się pod drzwiami rektora Remarca Marteneza w nieodpowiednim momencie, do wieczora większość ważnych osób w Serivie wiedziała, że uczony z Północy zdołał odkryć coś, co urąga prawom natury.
Wszyscy kiwali głowami, próbując zgadnąć, cóż by to mogło być. I nawet najzagorzalsi wrogowie, zazdrośni uczeni, pałacowi konkurenci i sam eklezjarcha Andreos nie przypuszczali, że pokaz zakończy dworską karierę uczonego tak szybko i tak definitywnie.
Nie musiał się do tego przyczynić nawet donos, który Martenez napisał w chwilę po tym, jak Sanne opuściła jego dom.
Słońce dawno zeszło z zenitu, cienie się wydłużyły. Poranny zgiełk na ulicach ucichł. Im więcej przestrzeni pożerały ciemne plamy, które rozpełzły się po mieście, tym mniej ludzi wychodziło na zewnątrz. Zaczynała się popołudniowa sjesta, pora długich cieni, kiedy mieszkańcy Serivy w bezpiecznych schronieniach domów odpoczywali po dniu rozpoczętym przed świtem. Zbierano siły na wieczór, kiedy światło księżyca, bezpieczniejsze od przeszywającej poświaty słońca, pozwalało znów bez obaw wyjść na aleje stolicy, upić się, zatańczyć, bawić do rana.
Seriva prawdziwie żyła dopiero nocą i teraz, przyczajona, czekała niecierpliwie na zmierzch.
Y’Barratora nawet nie zauważył, że miasto się wyludniło. Szedł przed siebie, patrząc pod nogi, a cudze cienie wymijał bardziej dzięki przyzwyczajeniu niż świadomym wysiłkiem.
Sakiewka ze złotem (już policzył – pięć złotych escudo i kilka srebrnych reali) ciążyła mu na piersi. Nieczęsto miał przy sobie takie sumy. W Serivie ludzkie życia były tanie, podczas gdy dobra broń oraz informacja kosztowały. Kosztowali również medycy, alchemicy, kosztowała izba na ulicy Alaminho. Dlatego też fundusz, który Y’Barratora odkładał u znajomego bankiera na stare lata, był żałośnie skromny, mniejszy pewnie niż zawartość tego jednego mieszka.
Pomyślał, że może to dobry moment, by wstąpić do Beninga – łysego i kulawego handlarza, który sprowadzał do Serivy wiele cennych woluminów. Jakiś czas temu miał on na sprzedaż traktat szermierczy z doskonałymi rycinami, dzieło anonimowego mistrza, choć istniały podejrzenia, że jego autorem był sam Purpurowy Kaptur, Rechaur del Argone, w połowie krajów świata objęty infamią. Podobny traktat mógł niemal natychmiast podnieść prestiż podupadłej szkoły Y’Barratory.
Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora nie uległ jednak pokusie i nie zdecydował się odwiedzić księgarza. Choć miał prawo do zadośćuczynienia za zasadzkę zorganizowaną przez Arcuzona, za śmierć ucznia i przyjaciela, zdawał też sobie sprawę, że nie zarobił tych pieniędzy uczciwie ani zgodnie z kontraktem. Ernesto Rodrigano jeszcze żył i pewnie teraz niecierpliwie krążył po pokojach swojego pałacu przy Placach Sześciu Rodów, planując kolejne niegodziwości. Przez niego zginęło pięcioro ludzi, z których przynajmniej dwojgu – Ariego i tajemniczej kobiecie – Y’Barratora śmierci nie życzył.
Pięć istnień za pięć okrągłych, złotych escudo.
Nieliczni przechodnie rozstępowali się, gdy zamyślony szermierz szedł wąskimi uliczkami. W końcu dotarł pod znajomy dwupiętrowy budynek o bielonych ścianach i płaskim dachu, z malowanym na niebiesko balkonem, z którego widać było zaśmieconą ulicę. Tu nikt nie chciał już mieszkać – za blisko do Pękniętej Kopuły i stojącego w niej Żebra Północy, które ostatnio, jak patyk wsadzony w nurt strumienia, rozsyłało po cieńprzestrzeni zmarszczki i fale. Po tym jak kilka razy zdziczały tu cienie, zamożniejsi mieszkańcy porzucili domy. Na ich miejsce wprowadziła się biedota, a wraz z nią przyszli rzezimieszki, upudrowane dziwki, trędowaci i bezcieniści.
Arahon długo stukał kołatką, aż w końcu odpowiedział mu szczęk odsuwanych rygli. Skrzydło się uchyliło, a wtedy w wąskiej szczelinie zobaczył śniadą, pociągłą twarz o długim szlachetnym nosie i zaciśniętych ustach pokrytych warstwą karminu. Poniżej zaś – dłoń i nieduży pistolet z kolbą z ciemnego drewna inkrustowanego kością słoniową.
Przez chwilę Y’Barratora nie wiedział, czym to się skończy. Oczy donny Iorandy jak zawsze były chłodne i nieprzeniknione.
Wyciągnął zza pazuchy sakiewkę, a wtedy drzwi otworzyły się na oścież.
– Wujek Arahon! – dobiegło gdzieś z ciemnego wnętrza, a zaraz potem wystrzeliła stamtąd mała postać, dopadła mężczyznę i objęła go za nogi.
Y’Barratora bez słowa zmierzwił chłopcu włosy, spoglądając jednocześnie na donnę Iorandę, by mieć pewność, że kobieta to aprobuje. Potem wszedł do środka.
Wnętrze na pewno nie było ubogie, wydało mu się nawet, że odkąd był tu ostatnio, zmieniły się zasłony, a w głównej izbie na piętrze pojawiła się mała drewniana toaletka. Y’Barratora złapał się na rozmyślaniach o tym, dla kogo Ioranda mogła się tak malować, i zaraz się zganił. Kiedyś była damą, nic dziwnego, że wciąż chciała odpowiednio wyglądać. A nawet jeśli sprzedawała się komuś, jak wtedy kiedy po śmierci męża znalazł ją w skrajnej nędzy, nie miał prawa jej oceniać, choć sama myśl o tym, że mogła znowu przyjmować klientów, wzburzyła w nim krew.
Nie wiedząc, co zrobić, usiedli za stołem. Chłopiec uznał to za zaproszenie i zaraz wskoczył szermierzowi na kolana. Zrobił to zupełnie bez zastanowienia, co trochę zmieszało Arahona. W tym wieku powinien już pytać o zgodę, nim naruszy prywatną przestrzeń drugiego człowieka – tym bardziej że słońce jeszcze nie zaszło.