Выбрать главу

Po kolacji kobieta zeszła na dół sprawdzić, czy chłopiec już śpi. Arahon poczuł, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza.Odsunął skobel w drzwiach na końcu pokoju, a potem wyszedł na mały balkonik nad opadającą w stronę portu uliczką. Wypukły bruk lśnił w świetle zachodzącego słońca. Oślepił Y’Barratorę, tak że minęła długa chwila, nim spostrzegł, co właśnie zrobił. Wskoczył jak oparzony do wnętrza. Jego cień rzucił się bowiem długą linią na cały zaułek.

Zastanawiał się chwilę, jaki budowniczy mógł zaprojektować w takim miejscu niezadaszony balkon i czy Vincenz nie przekupił czasem królewskiego inspektora. Balkonik na pewno nie służył do tego, by spędzać na nim czas – chyba że w nocy. Do czego więc służył? Była to droga ucieczki? A może broń?

Arahon przypomniał sobie, że wiele razy wspinał się tą uliczką, by dotrzeć do tylnych drzwi domu. Od razu też wyobraźnia podsunęła mu obraz: dwa tuziny pałacowych gwardzistów zmierzają w górę zaułka, by aresztować Vincenza, a on nagle ukazuje im się na balkonie ze słońcem za plecami. Rzuca na wszystkich swój długi cień i rozkłada ręce niczym prorok z legend.

Vincenz – czarny olbrzym, który ze śmiechem stoi na tarasie, czekając, aż wszyscy strażnicy porzucą broń i również zaczną się śmiać.

A potem Arahon przypomniał sobie nagle innego Vincenza. Tego, który konał w jego ramionach, przyciskając dłonie do rany na piersi, a spomiędzy jego palców, z bezbłędnie przebitej aorty, sikała jasna krew. Vincenza skurczonego i bladego, Vincenza miniaturkę o przestraszonej, marmurowej twarzy. Pamiętał nawet, że usta jego śmiertelnego wroga poruszyły się, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydostało się z nich nic poza ostatnim świszczącym oddechem.

Z zamyślenia wyrwał go głos wdowy.

– Planuję dorobić zamek.

– Hę?

– Do drzwi. Jaheiro prawie sięga do skobla. Nie chcę, żeby narobił nam kłopotów, jeśli wejdzie tu kiedyś pod moją nieobecność.

– Jaheiro powinien już znać Rytuały Cieni. Powinnaś oddać go do szkoły – odparł Arahon, zaskoczony surowością własnego głosu.

– Uczę go sama. Mam taką książeczkę o dobrych obyczajach. Czytam mu, przy okazji pokazując litery. Ale to jeszcze dziecko, nie zawsze potrafi… Myślę, że potrzebuje ojca.

Arahon odwrócił wzrok przed dziwnym, natarczywym spojrzeniem wdowy. Przez szpary w drewnianej okiennicy patrzył na uliczkę i zastanawiał się nad tonem jej głosu. Czy słyszał w nim wyrzut, ugładzony trochę upływem czasu? Czy raczej propozycję?

Ale ta krótka chwila, w której mógł jej coś odpowiedzieć, to małe okno w inną przyszłość, które otworzyło się przed nim na moment, szybko się zatrzasnęło, przegonione zimnym wiatrem, jaki wdarł się do środka. Donna Ioranda się wzdrygnęła, Arahon domknął drzwi, a potem wrócili do stołu.

Wyczerpawszy przy winie wszystkie bezpieczne tematy, nie wiedzieli już, o czym rozmawiać. Y’Barratora przysunął się nieco do swej towarzyszki, ale nie dopuścił do tego, by ich ciała się zetknęły.

Tak było lepiej, czuli to oboje. Zbyt mało wypili, żeby pozwolić sobie na pocałunki.

Y’Barratora sądził, że nieprzekraczalna granica, jaka ich dzieliła, bierze się stąd, że zabił męża Iorandy i osierocił jej dziecko. Nie wiedział, że powód był zgoła inny. Donna Ioranda po prostu nie chciała, aby jej syn musiał kiedyś zabić przybranego ojca, jak według serivskich zwyczajów nakazywał honor.

Kiedyś postanowili, że gdy chłopiec skończy piętnaście lat, Ioranda opowie mu historię rywalizacji dwóch słynnych szermierzy, pełną niespodziewanych spotkań, pojedynków, pościgów i zdrad. Na koniec opisze mu ostatnie spotkanie. To, które z potyczki przerodziło się w ponurą, krwawą walkę. Tylko jeden z przeciwników mógł z niej ujść z życiem.

Oboje bali się tylko, że nim nadejdzie ów dzień, jakiś zły język podszepnie chłopcu prawdę, i to nie przebierając w słowach. Przygotowując się na taką ewentualność, Arahon postanowił, że nauczy małego władać rapierem i sztyletem tak dobrze, jak tylko sam potrafi. Chciał dać mu uczciwą szansę, jeśli chłopiec zapragnie spełnić wymogi honoru i pomścić ojca.

Od tej pory za każdym razem, kiedy patrzył w jego niebieskie, pełne ufności oczy lub widział matczyny uśmiech donny Iorandy, zastanawiał się, czy jeśli przyjdzie co do czego, będzie w stanie stłumić instynkt; zmusić ręce, by pozwoliły pchnięciu Jaheiro dosięgnąć celu.

Na razie wszystko było jeszcze widmem, niejasno majaczącym w odległej przyszłości. Ale Y’Barratora myślał o tym za każdym razem, kiedy odwiedzał donnę. I dlatego nie odwiedzał jej często.

Na zewnątrz zapadła noc. Mury stygły szybko, zimny podmuch znad morza wdzierał się do domu donny Iorandy przez nieszczelne okiennice. Kobieta zadrżała, a wtedy Y’Barratora, wiedziony bardziej instynktem niż świadomym pragnieniem, przysunął się i ją objął.

Siedzieli tak długo. Ioranda odsunęła się dopiero, kiedy na dole rozległ się tupot chłopięcych stóp.

– Chodź – powiedziała, wstając. – Skoro tu przyszedłeś, przynajmniej przez chwilę możesz się zająć Jaheirem. Nie daruje mi, jeśli nie nauczysz go czegoś nowego.

Arahon wstał z uśmiechem, a potem ruszył za nią zrezygnowany, by uczyć dłoń, która, jak podejrzewał, kiedyś przeszyje go ostrzem.

VI

– Tu ją znaleźliśmy – rzekł urzędnik, wskazując miejsce na samym środku składu. Potem odsunął się pod ścianę, aby jego cień nie zasłaniał podłogi.

Mężczyzna, z którym przyszedł, patrzył w ciemne wnętrze z twarzą tak bladą i ściągniętą, jakby spoglądał w czeluść grobu.

Nieznajomy miał krótko przycięte włosy. Tak strzygło się więźniów albo galerników. Szlachcic nie oszpeciłby się w podobny sposób – a mężczyzna na pewno nim był. Tak delikatne, prawie kobiece rysy zdarzały się tylko u wysoko urodzonych paniczyków. Nie był już jednak młody, a dwie małe blizny na szyi i podbródku zdradzały, że nieobce mu były tajniki walki. Nosił pantalony wyszywane złotą nicią i skórzaną kamizelę ze srebrnymi guzikami. Zamiast pasa miał purpurową szarfę z jedwabiu, a na nadgarstku prawej dłoni pobrzękiwało kilka ciężkich złotych bransolet. Skryba zastanawiał się chwilę, czy szermierz obciążałby sobie wiodącą dłoń, ale wtedy spostrzegł, że rapier nieznajomego także wisiał po prawej, odwrotnej stronie. Jego rękojeść mrugała największym szmaragdem, jaki skryba kiedykolwiek widział, natomiast w lewym uchu nieznajomego tkwił mały kolczyk z czarną perłą.

Urzędnik – człowiek garbaty, z zaćmą na jednym oku – w głębi duszy nie znosił osób, które obwieszają się klejnotami. Uważał, że robią to, by chwalić się przed światem potencjałem zaklętym w ich złocie, marzeniami uwięzionymi w bryłkach kruszców. Za czarną perłę urzędnik mógłby miesiąc nie wychodzić z zamtuza. Za szmaragd wyżywić rodzinę przez rok. Tymczasem bogacze, zaspokoiwszy wszystkie ziemskie potrzeby, nadmiar bogactwa umieszczali w ozdobach, nosząc na sobie kolejne niezbudowane domy, niekupione stada, nienajętą służbę.

A jednak nawet w głębi duszy urzędnik nie odważył się pomyśleć źle o nieznajomym. Wydawało się, że jego zimne szare oczy przeszywają człowieka na wylot niczym samo Wieczne Światło.

Przybysz powoli ruszył w głąb składu, każdy krok stawiając z widocznym trudem.

– Czysto ubita była, jedno pchnięcie prosto w oko – zaczął skryba.

– Wiemy, widzieliśmy. Byliśmy już w garnizonie – usłyszał.