Выбрать главу

D’Larno chwycił szklanicę Caminy i upił z niej kilka łyków, nie wiadomo, czy dlatego że w gardle mu zaschło, czy aby drukarza potrzymać w niepewności.

– W końcu zaczęli. Ale zaraz na twarzach gawiedzi pojawiło się rozczarowanie, i to jakie, powinno chyba być na to osobne słowo w naszym języku, bo to specjalny rodzaj rozczarowania. Rozumiesz, zupełnie jak wtedy, kiedy liczymy, że zdarzy się coś krwawego, coś okropnego, a tymczasem nie dzieje się nic. Pijak wejdzie na krawędź dachu, zachwieje się, a gapie już czują zapowiedź widoku, który pośle ciarki wzdłuż pleców, już tych ciarek wyczekują, a tu pijak się cofa. No więc takie miny mieli wszyscy, kiedy Holbranver wciągnął na salę nie gołego trupa, tylko konstrukcję jakąś drewnianą. Ale nie uruchamiał jej, coś tam mówił o cieniach, a wiesz, że ja się w tym wszystkim nie rozeznaję. Tyle tylko, że raz czytałem Alrestela.

– A co mówił?

– Najogólniej rzecz ujmując, chwalił się, że znalazł sposób zapisywania na szklanych płytkach cieniorytów, obrazów cienia, za pomocą jakichś czułych soli, rtęci i srebra. Potem powiedział, że pierwszy raz publicznie pokaże cienioryt ludziom, i to nie byle jaki, bo cienioryt samego władcy. Uprzedził przy tym, że widok jest frapujący i zgoła niezrozumiały. Wszelako ludzi nie przygotowało to dostatecznie na to, co mieli zobaczyć. Potem ktoś odsłonił jedno z dużych okien, do środka wpadł snop światła, a Holbranver przemyślnie skierował go lustrem prosto w tył swojej machiny. I na płótnie, które rozwiesił na ścianie, ukazał się kształt.

Ostatnie słowa D’Larno wyszeptał, tak że Camina musiał przysunąć się bliżej.

– Powiadam ci, czegoś takiego ludzkie oko jeszcze nie widziało! Postać to była świetlista, smukła, czteroręka, z aureolą blasku wokół głowy, a tak niestworzenie piękna, że wszyscy westchnęli. Twarz taka dobra, taka wyrozumiała, spojrzenie takie, że kilka osób zaraz zemdlało, a profesorowie oniemieli, bo nawet postaci świętych na witrażach bazyliki, w których cieniu klękają pokutnicy, by oczyścić się z grzechów, nie mają tyle splendoru. Powiadam ci, cienioryt naszego władcy był najcudowniejszym obrazem, jaki w życiu widziałem, nawet jeśli kompletnie do oryginału niepodobnym. Kiedy Holbranver odsunął w końcu lustro, a obraz zniknął, lud prosty zawył z rozpaczy. Uczeni zaczęli dyskutować, co zjawisko mogło znaczyć. Ktoś krzyknął „herezja”, bo przecie dewoci utrzymują, że cień jest przeciwieństwem właściciela, złym, pokręconym, którego za wszelką cenę należy unikać. Jak więc to, co zobaczyli, mogło być przeciwieństwem władcy? Dlaczego gołe oko nie widziało w jego cieniu tak wspaniałego obrazu, dostrzegalnego tylko na szkle cieniotypu? Ale nim na dobre się pokłócono, ktoś z góry krzyknął, by obraz cudowny na nowo pokazać. Ludzie zaczęli trząść barierką, tupać, krzyczeć. A że nikt na dole nie słuchał, złość narastała. Tak się burzyć zaczęli, tak tupali w deski, że w końcu dolny balkon całkiem się załamał, tłuszcza rozsypała się po sali, z czego większość pobiegła w stronę machiny. Holbranvera z tego wszystkiego sam rektor wyprowadził. Cudem niemal udało im się uratować szklaną płytkę z cieniorytem, bo maszynę ludziska całkiem zadeptali.

– I co dalej?

– To wszystko. Całą salę tłum wywrócił do góry nogami, ale żacy, ci sami co wcześniej miejsca sprzedawali, sprowadzili straż, z której pomocą prostaczków obili i za bramę wypchnęli. Ja sam pałką po plecach zebrałem. Holbranver rozpłynął się w powietrzu, ale o tym obrazie niezwykłym chyba każdy w Serivie już wie, jeśli nie głuchy.

– Ja nie wiedziałem.

– Bo się wśród ludzi mało obracasz. Na szczęście masz mnie.

To mówiąc, D’Larno dopił wino Caminy. Ten westchnął i poszedł po dwie pełne szklanice. Kiedy siadł z nimi przy malarzu, spojrzał niespokojnie na drzwi, a potem rzekł cicho:

– Późno już, a Arahon nie przychodzi.

– Widać ma zajęcie.

– To byłoby wielce niefortunne. – Camina potarł siwą szczecinę na brodzie. – W istocie jestem tu, bo sam chciałem mu coś zaoferować.

– Łamiesz mi serce, druhu, jesteś tu w interesach? Nie z miłości dla starego przyjaciela D’Larna? A jaki to interes, że drukarz potrzebuje ostrego żelaza?

– Chciałem…

W tym momencie otworzyły się drzwi, wpuszczając zimny podmuch. Do tawerny weszła dziwka o ciemnych włosach, której najlepsze czasy minęły dziesięć lat i dwa pudy temu. Szybko zrozumiała, że dzisiaj wiele nie zarobi. Do Elhandra i D’Larna nawet nie podchodziła, bo ten pierwszy miał opinię surowego mnicha, a drugi, choć pewnie byłby rad skorzystać, miał kieszenie bardziej puste niż najbiedniejszy żaczyna i każda kurwa w dzielnicy doskonale o tym wiedziała.

Kobieta chwilę krążyła między innymi gośćmi, a jej obfity tyłek rysował w przestrzeni karczmy spirale i koła, w które wpatrzony był D’Larno, zwilżający co chwila usta winem. Porozmawiała z Horhem, zbliżyła się też do starszego, garbatego urzędnika z zaćmą na jednym oku, który sączył swój trunek w samotności. Ale ten – zmęczony i bardzo czymś zafrasowany – nie zwrócił na nią uwagi.

W końcu poszła sobie, a wnętrze znowu zmalało, przygasło, wyblakło.

– Co chciałeś? – D’Larno próbował podjąć temat.

– Nieważne. Powiem tyle, że mam spotkanie, które może się okazać bardzo niebezpieczne.

– A jakież to spotkanie?

– Dość już ci powiedziałem.

– Oj, Elhandro! Ja tu gardło sobie zdzieram, opowiadając ci taką historię, a ty mnie kilku szczegółów żałujesz? Tylko w jeden sposób można zmyć tę zniewagę! Przynieś no więcej wina.

Zrezygnowany Camina wstał, wziął szklanice, które magicznym sposobem opróżniły się bez jego udziału, i znowu ruszył do Horhe. Gdy wrócił, rozmawiali jeszcze chwilę, aż drzwi ponownie się otworzyły.

Tym razem nie mieli wątpliwości. Spośród wszystkich ludzi odwiedzających Lwią Grzywę tylko kawaler Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora potrafił zaraz po wejściu wypełnić sobą całe pomieszczenie. To była umiejętność, którą posiadało niewielu – grandowie, eklezjarcha, król. Nawet gdy Y’Barratora był sam, wydawało się, że kroczy w otoczeniu całej świty. Podobnie jak majętni fircykowie, otoczeni przez uzbrojonych zabijaków, którzy pilnowali, by nikt nie nastąpił na cień pana, tak i Arahon szedł niespiesznie, wypełniając przestrzeń ciężkim aromatem czarnego tytoniu do fajki, wysoką sylwetką i długim dziurawym płaszczem.

Widząc przyjaciół, ruszył w ich stronę i zaraz siedzieli przy stole we trzech, a Camina doniósł kolejną szklanicę.

– Słyszałeś o Holbranverze? – zaczął D’Larno, który bardzo chętnie opowiedziałby całą historię od początku.

Camina przerwał mu jednak gestem, zaniepokojony ponurą miną fechmistrza.

– Co z tobą, Arahonie? Posłałem po ciebie chłopaka, ale przez cały dzień nie mógł cię znaleźć. Gadał tylko z wdową Rodrihą, która mówiła, że rano zostawiłeś pod jej drzwiami ubranie przesiąknięte krwią.

– Ostatnia robota nie poszła za dobrze.

– Ta ostatnia robota była dla Arcuzona?

– Tak.

– Wszechmocne Światło! A więc to ty go…?

– Tak.

Ktoś w głębi gospody nagle się poruszył, ale trójka przyjaciół była zbyt zajęta sobą, aby to usłyszeć.

– To gdzie teraz byłeś?

– A jak myślisz?… – Y’Barratora zdjął rękawicę i sięgnął po szklankę. – U Iorandy. Miałem dla niej trochę złota.