– Znowu? – zaśmiał się D’Larno. – Co za dureń chodzi do kobiety, która już raz niemal przestrzeliła mu trzewia? Czekasz, aż się namyśli i spróbuje drugi raz?
Camina wymierzył malarzowi kuksańca, a potem rzekł:
– Arahon. Wiem, że to zły moment, ale potrzebuję cię. Mam dla ciebie pracę.
– Nie szukam zajęcia – odburknął Y’Barratora.
– A jeśli to przysługa dla przyjaciela?
– Nie, jeśli poleje się krew. Dość jej miałem ostatnio.
W tym momencie Camina zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał. Chwycił szermierza za dłoń i rzekł łamiącym się głosem:
– Błagam, Arahon. To sprawa życia i śmierci. Nie zostawiaj mnie z tym samego.
Y’Barratora i D’Larno oniemieli, bo drukarz rzadko kiedy pozwalał sobie na taką wylewność.
– Powiedz, o co chodzi, wtedy się zastanowimy – odezwał się w końcu Arahon.
– Jakiś czas temu ktoś przysłał mi manuskrypt memuarów. Anonim, ale pewnie wysoko postawiony na dworze, bo pióro miał zawodowego dyplomaty i z własnego punktu widzenia opisywał epizody wojny, w tym pierwsze czyny Hermeneza, wtedy jeszcze delfina, i narady u starego króla. Pisał dużo o walce stronnictw podczas rokowań, no i trochę o sprawach powojennych. O tym, jak Lammondowie uknuli spisek przeciw partii Czarnego Księcia, jak skłonili jego żonę, by wydała go na śmierć. No i trochę rzeczy o Andreosie. Bardzo brudnych rzeczy.
– Boisz się, to nie drukuj. – Y’Barratora wzruszył ramionami. – Chciałbym ci pomóc, ale nie zdołam cię obronić przed gniewem eklezjarchy, szczególnie jeśli przyśle po ciebie ludzi w majestacie prawa.
– Daj mi dokończyć. Rzecz w tym, że kiedy miałem pierwszy tom na szpaltach, przyszła wiadomość, rzekomo od tego samego anonima. I wyobraź sobie, Arahon, okazało się, że to Czarny Książę we własnej osobie, a przynajmniej tak twierdzi! Mówi, że ktoś potężny zdołał go wytropić i dowiedział się o planach wydania memuarów. Wróg nie wie co prawda, gdzie są drukowane, ale wkrótce może się dowiedzieć. Książę zaś jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ścigany, uciekł do Serivy. Koniecznie chce się spotkać twarzą w twarz w bezpiecznym miejscu.
D’Larno gwizdnął. Camina kontynuował:
– Nie napisał tego wprost, ale domyślam się, że ma dla mnie drugą część memuarów. Albo przynajmniej to, co do tej pory udało mu się spisać.
– Cały czas nie pojmuję, czemu sam nie pójdziesz – rzekł Arahon. – Weź tego swojego parobka, jakąś szpadę…
– A jeśli go dopadli? Jeśli wydarli z niego miejsce i godzinę spotkania? To może być pułapka! Nawet jeśli ucieknę, to gdy tylko mnie zobaczą, już będę trupem.
– Wydarli? Z Czarnego Księcia? – Y’Barratora zaśmiał się i umoczył wargi w winie. – Zapominasz, Elhandro, że podczas wojny był w niewoli dwa lata. Połamali mu wtedy wszystkie palce lewej dłoni, każdy po kilka razy. Nie uległ. Potem, kiedy wokół młodego króla zaczęli się kręcić Lammondowie, uwięziono go we własnym domu, grożono mu śmiercią. Uciekł, zabiwszy strażników gołymi rękoma.
– Jeśli chciałeś mnie w ten sposób zachęcić do spotkania, to zupełnie ci się nie udało. A jeśli to wcale nie mój anonim, tylko zgoła inna osoba?
– A co mówi pismo?
– Charakter listu jest inny niż rękopisu. To jednak nic nie znaczy, mógł korzystać z pomocy zaufanego skryby. Do diabła, jestem tylko małym przedsiębiorcą. Gdzie mnie do książąt i spisków! Błagam, pójdź za mnie na to spotkanie. Mówiłeś, że chcesz zajęcie bez rozlewu krwi. No to odbierzesz manuskrypt i nawet nie będziesz musiał dotykać rapiera. A jeśli to zasadzka, wyślizgniesz się łatwo, znam cię.
– Dobrze już, dobrze. Gdzie i kiedy się umówiliście?
– Jutro o północy na Klasztornym Wzgórzu.
Y’Barratora odstawił szklanicę.
– Chyba oszalałeś.
– Myślisz, że mogłem coś ustalać? Ten ktoś przysłał tylko wiadomość, nawet nie wiem, gdzie się zatrzymał.
– To zmienia postać rzeczy – oznajmił szermierz. – Nikt nie spotyka się na Klasztornym Wzgórzu bez powodu. To miejsce dobre do skrytobójstwa, nie do rozmów. Nie wiem, czy chcę ryzykować strzał w plecy.
– Arahon, przecież ty się nie dasz przechytrzyć jakimś oprychom. A wzgórze znasz jak własną kieszeń.
– Ile, Elhandro? Nie bierz mnie pod włos i nie udawaj, że nic na tej sprawie nie zarobisz, bo manuskrypt jest pewnie wart dla ciebie ładny grosz. A ja potrzebuję pieniędzy. Myślę… myślę o tym, żeby skończyć z fachem. Kupić mały dom za miastem, może w Marcialupie. Wyjechać z Serivy.
Camina poskrobał się po czubku głowy.
– Osiem reali. Jeśli dostaniesz od niego drugi tom memuarów, to drugie tyle.
Y’Barratora skinął głową. Uścisnął Caminie dłoń, pożegnał się chłodno z D’Larnem, a następnie wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Przyjaciele odprowadzili go zdziwionym wzrokiem.
Mężczyzna, który siedział nieopodal – garbaty portowy urzędnik o szczurzej twarzy – opuścił Lwią Grzywę chwilę później. Gdy oddalił się od tawerny na tyle, by nie budzić podejrzeń, puścił się pędem w dół dzielnicy, w stronę portu, gdzie na posrebrzonych księżycem falach kołysała się spokojnie florentyńska galera, nosząca dumną nazwę Morski Wąż.
VIII
Holbranver miał ciężki poranek.
Najpierw musiał prosić o wybaczenie rektora, potem szambelana, na końcu samego króla. Dziwne, że w kolejce do przeprosin nie ustawił się eklezjarcha albo ambasador Anatozji. Mimo to, wracając do domu gorącą południową porą, czuł dziwną satysfakcję. Ktoś podobno zaczął już budować replikę jego maszyny, a siwe głowy serivskiego uniwersytetu rozprawiały na temat cieniorytu bez ustanku, bijąc się opasłymi księgami i miotając kałamarzami. Holbranver czuł, że zaczął coś ważnego. I to go cieszyło.
Zdawał sobie sprawę, że sam nigdy nie zdołałby znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Po cieniorycie króla wykonał też kilka innych: swój, pewnego znajomego, Sanne – jednak żaden z nich nie przypominał tego pierwszego. Patrzyły z nich zwykłe osoby i zwykłe cienie, trochę odmienione, ale znajome, w niezaprzeczalny sposób związane z właścicielami. Obraz cienia Holbranvera miał tę samą zaślepkę na nosie, tę samą tuszę i tylko oczy były jakieś zimne, odległe, obce. Zdesperowany uczony przeglądał raz za razem swoje notatki, sprawdzał formuły, szukał jakichś niezwykłych właściwości szkła czy alchemicznych substancji użytych za pierwszym razem. Wszystko nadaremno.
Potem próbował zmienić obiekty cieniorytów, badać osoby na pograniczu życia i śmierci, zrośnięte biodrami bliźnięta, ludzi o różnych schorzeniach. Co prawda odkrył w ten sposób kilka ciekawych prawidłowości, nie zbliżył się jednak ani na krok do zrozumienia tajemnicy tego pierwszego, szczególnego cieniorytu. Nie wiedział nawet, czy wytłumaczenia powinien szukać w nauce, czy raczej w religii, historii bądź filozofii – a z tymi ostatnimi trzema dziedzinami nie było mu szczególnie po drodze.
Holbranver nienawidził pytań bez odpowiedzi. Cieszył się więc na myśl, że wreszcie ktoś może zbadać jego odkrycie; że jakiś uczony lub bakałarz przeniknie świetlistą tajemnicę.
Dotarł do domu w dobrym nastroju. Z niezwykłą jak na swój wiek energią wspiął się po skrzypiących schodach na piętro, otworzył drzwi do izby, po czym zawołał Sanne. Kupił dla niej na targu miodowy kołacz, jak zawsze, gdy w jego życiu zdarzało się akurat coś dobrego.
Nie usłyszał odpowiedzi. Powtórnie zawołał, wszedł do pracowni i stanął na jej progu jak wryty.