Podłoga była zasłana strzępkami papieru, wszędzie walały się potłuczone retorty i roztrzaskane mechanizmy. Wnętrze dokładnie przetrząśnięto. Holbranver ruszył przed siebie jak półprzytomny pogorzelec, idący przez zgliszcza domu. Rozgarniał stopami podarte kawałki swoich dzienników, opisy eksperymentu, drogie przyrządy, których nie potrafił wytwarzać nikt w całej Vastylii. Dotarł do swojego pulpitu. Zamiast stert papieru leżała tam teraz jedna kartka, kłująca w oczy na tle ciemnego blatu.
Podniósł ją niepewnie, zaczął czytać – i zasłabł tak, że musiał uchwycić się krawędzi pulpitu, by nie runąć na podłogę.
Wiadomość brzmiała:
„Diable wszeteczny, przeklęty czcicielu mroku El Holbranverem się zwący, a imienia prawdziwego ze wstydu niepodający. Mamy twoją córkę, niewinne dziecię, któremu nic jeszcze się nie stało, lecz które wkrótce zmuszeni będziemy przebadać wnikliwie, by odkryć, czy podobnej jak ty skazy nie nosi. A jeśli nosi, co wielce prawdopodobne, wytniemy ją jak chwast w ogrodzie, by nie wyrosła na bydlę wszeteczne jak ty. Jeśli losu tego chcesz jej oszczędzić, bądź jutro przed północą na Klasztornym Wzgórzu, cienioryt swój bezbożny przy sobie mając.
Abyś nie wątpił, że Sanne mamy w mocy, załączamy pukiel włosów świeży, z jej główki oberżnięty tym samym nożem, którego ostrość potem na jej gardle sprawdzimy. Jeśli się nie zjawisz, psi synu, oddamy ją płomieniom, i tyle ci z niej zostanie.
O pomoc nie proś, dowiemy się niechybnie. Przyjdź sam jeden i bez broni.
Uczciwi obywatele.”
Holbranver opadł ciężko na krzesło. Spodziewał się, że ktoś może wykraść cienioryt, dlatego po wykładzie schował go w zegarze w królewskiej bibliotece. Ale choć uważał się za człowieka rozumu, nie przyszło mu nawet do głowy, że aby go zdobyć, ktoś może się zwrócić przeciw jego dziecku, przeciw małej Sanne.
Ogarnęło go paraliżujące poczucie bezsilności. Nie wiedział nawet, do kogo pójść po pomoc. W pałacu i na uniwersytecie każdy był członkiem innego stronnictwa. Skąd mógł wiedzieć, kto stał za „uczciwymi obywatelami”? Czy nie był to przypadkiem eklezjarcha? A może dowódca gwardii? Król na pewno by go wysłuchał, ale sam przecież nie pobiegnie szukać Sanne. Zleci to komuś z dworu, hrabiemu Detrano lub markizowi Levalle. A jeśli to któryś z nich stoi za porwaniem?
Holbranver przez długą chwilę układał w głowie różne scenariusze, ale wszystkie były zbyt ryzykowne.
Późnym popołudniem wyszedł z domu i ruszył w stronę królewskiego pałacu po swój cienioryt. Miał minę skazańca idącego na ścięcie.
Klasztorne Wzgórze cieszyło się w Serivie ponurą sławą. Jego budynki, rozdzielone uliczkami tak wąskimi, że nie mogły się na nich minąć dwa wozy, należały kiedyś do Milczących Sióstr – starego, przedreformacyjnego zakonu. Siostry ślubowały czystość, która polegała na tym, że ich ciał ani razu nie mogło przeniknąć słońce, ani razu nie mogły zrodzić słonecznego cienia, który uważały za źródło wszelkiego plugastwa. Klasztor nie miał przeto żadnych okien, podobnie jak przylegające do niego leprozorium, szpital, szkoła oraz prywatne kamienice, które pobudowali wierni przestrzegający tej samej surowej reguły.
Potem nadeszły nowe czasy – czasy eklezjarchy Andreosa i jego inkwizytorów. Zakon oskarżono o wszeteczne praktyki i nieprzestrzeganie zaleceń ostatniego synodu, po czym go rozwiązano. Siostry nie opuściły jednak klasztoru. Zamknęły się w środku razem z grupką wiernych, pewne, że przeczekają rządy Andreosa, że nikt nie zdoła wyrzucić ich z ciemnego labiryntu kamiennych budowli, połączonych piwnicami oraz zadaszonymi mostami.
Eklezjarcha nawet nie próbował. Rozkazał zamurować wszystkie wyjścia, a potem ustawił przy nich straż.
Podobno jeszcze wiele miesięcy później, gdy przyłożyło się ucho do murów, słychać było po drugiej stronie wycie oszalałych z głodu sióstr. Niektórzy opowiadali, że do dziś w ponurych, pozbawionych okien budowlach rozchodzą się czasem dziwne odgłosy. Matki oraz niańki z całej Serivy straszyły dzieci, mówiąc, że nocą siostry cienia wychodzą tunelami do miasta, porywają z łóżeczek niegrzeczne urwisy, a potem przygotowują ucztę z ludzkiego mięsa.
Wszelkiej maści rzezimieszki i pojedynkowicze nie bali się jednak tych historyjek. Dla nich opustoszały labirynt wąskich uliczek i pozbawionych okien ścian w środku dzielnicy Contegro był najlepszym w Serivie miejscem do załatwiania porachunków bez świadków i ryzyka, że w sprawę wmiesza się gwardia.
Ta noc, nawet jak na ponurą historię wzgórza, była jednak szczególna.
Gdy księżyc stanął wysoko na niebie, dziwnym zrządzeniem losu w głębi splątanych zaułków znalazło się siedem osób, które skutkiem nieszczęsnego zbiegu okoliczności miały się spotkać właśnie w tym miejscu przed północą. Ludzie ci krążyli dłuższą chwilę w labiryncie stromych chodników, zacienionych przejść i ślepych zaułków, bo odnaleźć się na Klasztornym Wzgórzu wcale nie było łatwo, a większość ulic nie miała tu nazw.
Wreszcie dwie pierwsze osoby trafiły na siebie w jednej z alejek.
Zakapturzona postać, która wyszła z długiego tunelu, nagle się zatrzymała. Przed sobą zobaczyła owiniętego płaszczem mężczyznę z opaską na oku; miał on długie, czarne kręcone włosy.
Postać zrzuciła płaszcz, zimne oczy zaiskrzyły w świetle księżyca. Błysnął wyciągnięty rapier.
– Jesteśmy – odezwała się dziwnym, niskim głosem. – Przyszliśmy cię zabić.
– Ile sakiewek i gróźb trzeba było, żeby mnie odnaleźć? – odparł Czarny Książę ze smutnym uśmiechem. Nie zaskoczyło go, że został zdradzony. Szalona ucieczka do Serivy była ostatnią deską ratunku. W gruncie rzeczy czuł się martwy już w momencie, gdy dawni wrogowie odnaleźli go we Florentynii.
– Tylko jednej – rzekła kobieta. – Nie ukrywasz się zbyt dobrze.
– Wręcz przeciwnie. Gwardia nie miała pojęcia, gdzie jestem.
– Szkoda, że ludzie z twojego otoczenia nie są zbyt dyskretni.
Książę odrzucił płaszcz i wyciągnął rapier.
– Kończmy to – rzekł. – Zmarzłem już od czekania.
– Nim umrzesz, poznaj nasze imię – odparła kobieta. – Nazywamy się Legion. Za to co uczyniłeś, wyssiemy twój cień do cna.
Za murem rozległy się stłumione dźwięki. Coś szurało i drapało ścianę, jakby chciało przedostać się do źródła głosów, od którego dzieliła to tylko podwójna warstwa kamieni.
Czarny Książę i kobieta ruszyli na siebie, nie podejrzewając nawet, że każde z nich wzięło przeciwnika za kogoś, kim nie był.
Tymczasem kilka zaułków dalej na mały placyk pod starą wieżą wypadł Y’Barratora, którego zwabił tu pojedynczy bolesny krzyk. Z rapierem w dłoni, z rozwianym płaszczem i chustą zakrywającą pół twarzy zatrzymał się nagle, bo przed sobą miał widok, którego się nie spodziewał.
Trzech zamaskowanych mężczyzn ze szpadami, w strojach sugerujących szlachciców albo straż jakiegoś rodu, stało nad otyłym siwiejącym człowiekiem, który leżał bezsilnie na ziemi i podnosił właśnie dłoń, próbując osłonić się przed ciosami.
– Ratuj! Błagam, ratuj! – krzyknął nieznajomy do Arahona, gdy tylko go spostrzegł. Jeden z oprawców zaklął, a cała trójka obróciła się, by stawić czoło nowo przybyłemu.
Czy los, który zgotował to spotkanie, wiedział, że jeśli rzuci przeciw sobie Arahona Caranzę Marteneza Y’Grenatę Y’Barratorę oraz trzech oprychów, dręczących bezbronnego człowieka, wynik może być tylko jeden?
– Idź stąd, głupcze. Wynoś się, jeśli ci życie miłe! – krzyknął jeden z zabijaków.