Выбрать главу

Zdyszany i czerwony, zatrzymał się dopiero na małej, cuchnącej gnojówką uliczce dzielnicy Contegro.

Teraz dopiero poczuł wściekłość. Wrogowie przegnali go z domu w Raletto, zabili mu służbę, ściągnęli na głowę zabójcę zza mórz. Może i nie miał szans, ale postanowił zrobić wszystko, by go zapamiętali.

Czarny Książę żył, a kolejny ruch należał do niego. Nadeszła pora zemsty.

IX

Holbranver nie przywykł budzić się w cudzym łóżku, nie pamiętając uprzedniej nocy. Nigdy wcześniej mu się to nie przydarzyło, choć miał pięćdziesiąt jeden wiosen. Widocznie los postanowił zakpić sobie z niego u schyłku życia, sprawiając nie tylko, że z trudem i bólem oddawał mocz, ale też zsyłając na niego wszystko, co ominęło go w spędzonej nad księgami młodości: pojedynki w ciemnych zaułkach, nieprzespane noce, porwania…

Porwania!

Usiadł na łóżku, za szybko jak na swój wiek. Stawy strzeliły jeden po drugim jak pluton muszkieterów. Powoli wracała mu jasność umysłu. Sanne! Poszedł po Sanne na Klasztorne Wzgórze. Jak po sznurku to wspomnienie doprowadziło go do uczucia strachu, gdy nieznajomi obalili go na ziemię i oznajmili, że i tak nie odzyska córki, że zabiją go w bardzo nieprzyjemny sposób. Strach i ból prowadziły do widoku tajemniczego przybysza. On zaś – do walki, która eksplodowała nagle błyskami rapierów i dźwięczeniem stali. Walka do zapachu krwi oraz rzężenia rannych. A potem pamięć doszła do swoich granic, do momentu gdy uczony stracił przytomność, widząc, jak jeden z oprychów próbuje wepchnąć sobie z powrotem do brzucha własne jelita, śliskie i lśniące jak dżdżownice po deszczu.

Jak na zawołanie Holbranver poczuł ból w ciemieniu, którym na koniec uderzył o bruk.

Sanne.

Nie mógł jej teraz pomóc. Wystarczy, że niemal zginął, gdy próbował. Jeśli przepadnie, nikt nie zainteresuje się dziewczyną. Może sprzedadzą ją w niewolę. Może trafi do jednego z portowych zamtuzów, po tym jak obetną jej język. Pomacał swój kabat i z ulgą stwierdził, że owinięty w szmaty, zamknięty w płaskim drewnianym pudełku cienioryt wciąż znajduje się w wewnętrznej kieszeni.

Ten, który go uratował – kim był? Rzezimieszkiem? Mordercą? Siennik cuchnął posoką, a na deskach pod łóżkiem widać było stary, zrudziały ślad krwi. Ale który zabijaka chodzi w aksamitnym dublecie i ma szpadę przy boku?

Holbranver rozejrzał się uważnie, ale ciemna izba nie mówiła zbyt wiele o właścicielu. Większość ludzi lubiła otaczać się przedmiotami potwierdzającymi ich pozycję, fach, majątek; świadczyły o zainteresowaniach bądź historii właściciela. Gospodarz Holbranvera do nich nie należał. Brak jakichkolwiek mebli, puste ściany, brak osobistych drobiazgów i pamiątek pozwoliły uczonemu wywnioskować, że ma do czynienia z człowiekiem, który prześlizguje się przez życie, nie zostawiając po sobie śladów, nie przywiązując się do niczego.

Artysta?

Jeśli już, to tylko rapiera. Holbranver przypomniał sobie jego popis ubiegłej nocy. Tylko ludzie niewiarygodnie dobrzy w jednej dziedzinie mogli sobie pozwolić na zaniedbywanie przyziemnych spraw, takich jak ubiór, jedzenie czy porządne meble. Holbranver poznał już w życiu dość osób miernych i przeciętnych, by wiedzieć, że zawsze starają się być dobre we wszystkim, a przynajmniej stwarzać takie pozory. Czyste domy, przechwalanie się jakimiś złotymi i srebrnymi drobiazgami, poobiednie rozmowy o polityce, handlu. Konflikty i wojny wygrywane w domowym zaciszu, przy stołach z drogiego egzotycznego drewna, we własnych wygodnych fotelach. By wyrzec się tego wszystkiego, trzeba siły charakteru wspartej nieprzeciętnym talentem.

A przynajmniej tak zawsze uważał, sam bowiem odznaczał się nieprzeciętnym talentem oraz pogardą dla spraw doczesnych.

Poczuł jeszcze większą sympatię do swojego wybawcy.

Wstał ostrożnie z łoża, próbując zgadnąć, gdzie się właściwie znajduje. Przez ażurowe okiennice docierały różne uliczne odgłosy. Czyli wciąż był w Serivie. Usłyszał głos przekupki. A więc to uboga dzielnica, szlachta nie tolerowała handlu pod swoimi domami. Powozy toczące się w dół – zatem to miejsce gdzieś przy głównej alei schodzącej do portu. Z prawej stary, potężny dzwon, obwieszczający, że do jasnej pory została tylko godzina… Teraz już nie miał wątpliwości. Znajdował się u góry alei Contanezra, w sercu starej Serivy.

Osoby z kręgów, w których się obracał, zazwyczaj nie mieszkały w takich miejscach. Ruszył w stronę drzwi na końcu izby, by potwierdzić swoje domysły. Gdy je otworzył, poraziło go słońce, a pod jego stopami otworzyła się nagle przepaść. Zobaczył wąskie, krzywe stopnie – bardziej drabinę niż schody. Prowadziły na nieduży wewnętrzny dziedziniec, na którego środku chudy szermierz tańczył w jasnych promieniach południa.

W samych spodniach i zwykłej koszuli, z długim, prostym rapierem w ręku, ćwiczył zwody i nagłe wypady, walcząc z całą grupą niewidzialnych wrogów. Stary bruk, na którym trenował, pokrywała warstwa otoczaków. Szermierz rozgarniał je przy każdym kroku, nie odrywając prawie stóp od ziemi. Kreślił plątaninę wężowych tropów, rysował mapę walki złożoną z łagodnych łuków, ostrych przekątnych, szpiców oznaczających nagłe wypady.

Holbranver patrzył chwilę na to dziwne przedstawienie z pogranicza szermierki i geometrii. Nigdy jeszcze nie widział stylu, który wymagał od szermierza, by tak sunąć stopami po podłożu.

– Czy te ćwiczenia mają jakiś cel? – spytał w końcu, był bowiem człowiekiem ciekawskim. Szermierz wykonał jeszcze kilka ruchów, jakby nie usłyszał jego słów.

Wreszcie przystanął, otarł pot z czoła wierzchem rękawicy i wsadził rapier za pas.

– Wszystko ma swój cel – odparł, nie odwracając się w stronę uczonego. – Ale nie zawsze można o tym celu głośno mówić.

Zapadła cisza.

– Jestem Holbranver. Królewski bakałarz.

– Wiem. – Arahon się odwrócił. Dopiero teraz Holbranver zobaczył, że w jego oczach nie ma cienia sympatii.

– Zwykłego mieszczucha zostawiłbym gdzieś pod garnizonem gwardii. Ale teraz, gdy się już wyspałeś i doszedłeś do siebie, mości królewski uczony, proponuję, byś opuścił mój dom i wrócił do tego, co robiłeś przed niefortunnym wypadkiem. Czyli pewnie do mącenia ludziom w głowach i wywoływania zamieszek.

Holbranver był rozczarowany. Od pierwszej chwili myślał o gospodarzu z sympatią, ale sympatia ta pozostała nieodwzajemniona. Szermierz tymczasem podszedł do parapetu, na którym stały dzban i koszyk z owocami, napił się wody, chwycił jabłko, a potem wgryzł się w nie, zupełnie się nie przejmując sterczącym na szczycie schodów uczonym.

– Czy oprócz tego, że przeze mnie musiałeś dobyć szpady, uczyniłem ci krzywdę? – spytał Holbranver.

– Oprócz? Oprócz tego, że przez ciebie zawiodłem przyjaciela i nie wykonałem zadania, które mi powierzył? Oprócz tego, że zabiłem trzech ludzi?

– Bandyci bez litości, bez skrupułów. Dobrze im tak.

– Tylko osoby, które nigdy nie trzymały w dłoni ostrza, mogą mówić o śmierci tak lekko.

Holbranver zdał sobie sprawę, że bynajmniej nie poprawia swojego wizerunku w oczach gospodarza. Dziwne to było uczucie – znał samego siebie od pięćdziesięciu lat, ale kiedy patrzył w oczy szermierza, miał wrażenie, że patrzy w lustro, w którym odbija się inny Holbranver. Karykaturalny, niedołężny, tchórzliwy manipulator.

Ten drugi Holbranver nie mógł być przecież prawdziwy!

– Chodzi o dziecko – odparł miękko. – Wiem, że możesz do mnie żywić urazę. Pewnie nie lubisz dworzan, ludzi z otoczenia króla. Mam rację? Ale chodzi o dziecko, o małą, niewinną dziewczynkę.