Uczony wiedział, że nie może utracić szansy na pomoc od jedynej osoby, która stanęła po jego stronie. Bał się drugi raz samemu układać z porywaczami. Ważąc każde słowo, kontynuował:
– Wiem, że sprawa jest niebezpieczna. Ci ludzie mają pieniądze i najemnych zbirów. Ale, na antysłońce, jeśli mi nie pomożesz, moja mała córeczka zginie. Ratowałeś starego niedołęgę. Okaż litość wobec Sanne!
Y’Barratora gryzł jabłko, milczał i patrzył na Holbranvera. A dokładniej – patrzył przez niego, w przyszłość. Widział siebie podejmującego trop, siebie walczącego z grupą niebezpiecznych porywaczy, siebie wdzierającego się do kryjówki, gdzie trzymali dziewczynkę. Wszędzie widział też odnogi rozchodzące się na boki, potencjalne rozgałęzienia tej historii. W jednej z wersji zdarzeń padał z przebitym brzuchem (zawsze się bał tej długiej i bolesnej śmierci), w drugiej niespodziewany strzał z okna powalał go trupem na ulicy w środku dnia. W trzeciej zabijał kogoś wysoko postawionego, za co wieszano go na Placach Sześciu Rodów. Ale jednocześnie widział też wyraźnie wersję czwartą. W niej właśnie przyprowadzał Holbranverowi małą, wystraszoną dziewczynkę (z jakiegoś powodu miała ciemne włosy i oczy Iorandy), a potem odchodził bez nagrody, w noc.
Holbranver tymczasem patrzył na szermierza i zastanawiał się, czy ten go w ogóle słyszy. A może był dużo mniej bystry, niż się z początku wydawało – przecież do machania rapierem nie trzeba wiele pomyślunku.
– Chodzi o… – zaczął znowu.
– Dziecko. Słyszałem za pierwszym razem. – Y’Barratora rzucił ogryzek w kąt podwórca.
Podjął już decyzję, choć nie chciał okazywać tego Holbranverowi. Nie miał też zamiaru zdradzać mu powodu. Uczony by nie zrozumiał. Mało kto by zrozumiał. Potrzeba było życia wypełnionego krwią i zabijaniem, podejrzanymi patronami, którym sprzedawało się lojalność za kilka zaśniedziałych reali, życia pełnego brudnych kompromisów i odcieni szarości, by pojąć, dlaczego nie musiał się nawet zastanawiać.
Po tylu sprawach brudnych, które obciążały sumienie Arahona do granic wytrzymałości, los wepchnął mu w ręce sprawę prostą i czystą jak śnieg.
Zwycięży albo zginie. Obie możliwości pociągały go w równym stopniu.
– Umowa jest taka – rzekł szermierz, mierząc gościa wzrokiem. – Poszukam twojej Sanne, ale w zamian będziesz mi całkowicie posłuszny. O cokolwiek poproszę, wykonasz to bez pytania. Nie zwrócisz się o pomoc do nikogo poza mną. Nie będziesz z nikim rozmawiał o naszym śledztwie. Pozostaniesz w ukryciu. Zapłacisz pięć srebrnych reali. Mogę żądać więcej, jeśli przyjdzie walczyć albo kogoś zabić. Zrozumiałeś? Zgadzasz się?
– Tak. Oczywiście. Zgadzam – powiedział Holbranver, nieco oszołomiony takim obrotem zdarzeń.
Szermierz wyciągnął z kosza kolejne jabłko i zaczął je powoli gryźć, patrząc w przestrzeń.
– Ale… jak się nazywasz? – spytał niepewnie uczony.
– Możesz mi mówić Arahon.
– I jaki masz pomysł, Arahonie? Nie wiemy nawet, kim byli…
– Wiemy.
– Co?
– Przeszukałem ciała. Byli roztropni, nie mieli przy sobie niczego, co mogłoby zdradzić, kogo reprezentują. Żadnych rodowych sygnetów, herbów, listów, nic. Ale jeden… widziałem go wcześniej, był niezłym szermierzem. Poznałem go po tatuażu na dłoni. Pracował jakiś czas u różnych kupców z dzielnicy portowej. Rano pytałem o niego w szkole szermierki, do której uczęszczał. Według przyjaciół ostatnio poszedł na służbę do jakichś bogatych pracodawców, o których nie chciał mówić. To nietypowe. Szermierze często chwalą się bogatym patronem. Czyli jest to ktoś nie tylko zamożny, ale i bardzo potężny. Stawiam na jednego z sześciu grandów. Albo na eklezjarchę.
Y’Barratora rzucił ogryzek, wytarł ręce w spodnie, wyciągnął rapier i wrócił do ćwiczeń.
– Czy z jakiegoś powodu mogłeś się narazić któremuś z grandów? – zapytał pomiędzy jednym markowanym atakiem a drugim.
– Nie – odparł Holbranver. – To znaczy nie wiem.
W tym mieście nie miał przyjaciół. Mniej lub bardziej nienawidziła go cała serivska szlachta. Z jednej strony nie potrafił powiedzieć, dlaczego któryś grand miałby go darzyć szczególną niechęcią. Z drugiej wiedział, że ma talent do nieświadomego obrażania postronnych osób. Nie było to trudne w Serivie, gdzie każdy człowiek w kapeluszu z piórem i ze szpadą przy boku miał honor na miarę pradawnego władcy – wielki i nadęty jak balon, a najlżejsze ukłucie powodowało wybuch.
Pozostawała jeszcze sprawa cieniorytu.
– Ostatnio rozmawiałem tylko z Sergiem Rodriganem… Chyba dwa tygodnie temu, na balu – powiedział. – Sprawiał wrażenie przyjemnego człowieka.
Y’Barratora wirował coraz szybciej, zrzucając z włosów krople potu. Kamyki grzechotały, rozgarniane na boki czubkami skórzanych butów.
– Czego chcieli w zamian za Sanne? Złota? Okupu? – spytał, zamarłszy na chwilę w bezruchu.
– Chodzi o mój cienioryt. – Holbranver dotknął ukrytego zawiniątka.
– Cienioryt?
– Obraz. Na cienioczułej szybce. Zrobiony za pomocą nowej sztuki, którą wynalazłem.
– Czyj obraz?
– Władcy.
Holbranverowi zdawało się, że zobaczył przez chwilę na twarzy Y’Barratory dziwny wyraz. Szermierz pomylił kroki, stopa nadepnęła na jeden z kamieni.
Arahon zaklął i wrócił na brzeg podwórca, by zacząć całą kombinację od początku.
– Proponuję, żebyś nie rozstawał się z nim ani na krok. Masz ten cienioryt przy sobie?
Holbranver poklepał się wymownie po kieszeni szarego kabata.
– Doskonale. Ani ty, ani on nie możecie wpaść w ręce porywaczy. Zostaniesz tutaj. Poproszę wdowę z pierwszego piętra, by znalazła ci coś do jedzenia.
– To jaki masz plan? – spytał żałosnym głosem uczony.
– W południe trzeba pójść do pałacu. To znaczy ja idę, ty byś tylko przeszkadzał. Nie pokazuj się nawet na ulicy, siedź w izbie i pilnuj tego swojego cieniorytu – odparł Arahon, po czym wrócił do ćwiczeń.
W oddali dzwony na wieżach przy Placach Sześciu Rodów wybiły początek jasnej pory.
X
Poprzedni król, Leon II zwany Jasnym, miał w zwyczaju udzielać audiencji codziennie godzinę przed południem – już po śniadaniu i porannej toalecie. Zwyczaj ten ustanowił sam Fryderyk III Sprawiedliwy, jego ojciec, dziadek obecnego władcy. To on jako pierwszy otworzył bramy pałacu dla zwykłych serivczyków i pozwolił im przedstawiać swoje sprawy bezpośrednio przed królewskim majestatem.
Mieszkańcy miasta bynajmniej nie garnęli się, by z tego przywileju korzystać, co łatwo zrozumieć, gdy przypomni się jedną z najsłynniejszych historii o Fryderyku III. Sięga ona czasów jego młodości i wyprawy wojennej przeciw anatozyjskiemu sułtanowi.
Zatrzymawszy się oto u podnóża porytych wąwozami wzgórz, Fryderyk wysłał dwóch żołnierzy na zwiad. Wrócił tylko jeden. Nie był w stanie powiedzieć, co się stało z jego przyjacielem, nie odnalazł też wroga, dlatego Fryderyk rozkazał go stracić. Mężczyznę odciągnięto na bok, a król zaczął spożywać śniadanie. Nim jednak skończył, przerwał mu królewski kat, który przyniósł wieści. Zaginiony żołnierz wrócił do obozu, twierdząc, że odłączył się od przyjaciela i zgubił. Kat chciał wiedzieć, czy pomimo to powinien dokonać egzekucji.
Fryderyk przemyślał krótko sprawę, a potem kazał powiesić całą trójkę. Pierwszego żołnierza za to, że porzucił przyjaciela na terytorium wroga. Drugiego za to, że się zgubił i tym samym doprowadził do śmierci swojego towarzysza. A potem jeszcze kata – za to, że samowolnie wstrzymał egzekucję.