Выбрать главу

Choć Auricio byłby zapewne sprawniejszym władcą niż Hermenez, jego koronacja oznaczałaby przyszłość dużo biedniejszą, dużo mniej pewną.

I tak stała się rzecz zgoła niespodziewana: nie Auricio został królem Serivy, tylko jego młodszy brat, któremu wcześniej nigdy nie dopisało szczęście. Starszy syn zrzekł się korony w dzień po śmierci ojca – według plotek podpisywał stosowne dokumenty ze sztyletem Czarnego Księcia na gardle. Potem został odesłany w żelaznej karecie do Vastylii, skąd wysłano go aż za Zimne Morze, bo w podzięce za wojenne zasługi otrzymał tytuł gubernatora smaganej wiatrami wysepki, gdzie owiec i kóz żyło więcej niż ludzi.

Hermenez został koronowany w 629 roku, po zbudowaniu Żebra Północy. Niedługo potem podpisał rozejm, który w rzeczywistości kończył wojnę, niemal dwadzieścia lat wcześniej rozpoczętą przez jego dziadka.

Wrócił do Vastylii wyludnionej, pozbawionej całego pokolenia mężczyzn, których ciała użyźniły północne pola, do Vastylii nostalgicznej i smutnej, ale jednocześnie opływającej w złoto pochodzące z łupów oraz kontrybucji, jakie musiały wypłacić północne księstwa.

Nie był złym władcą, szczególnie jeśli przyrównać go do dziadka i pradziadka. Nie miał też jednak żadnych konkretnych zalet. Mimo zainteresowania kilkoma wąskimi dziedzinami, takimi jak nauka oraz morskie eksploracje, na kartach kroniki swoich rządów zapisał się jako król bierny, oddający władzę po kawałku grandom, którzy wynieśli go na tron, oraz eklezjarsze Wiecznego Światła.

Nie przepadał za ciężką pracą. Wszystkie przykre obowiązki, takie jak podpisywanie królewskich dekretów, przyjmowanie posłów, rządzenie państwem, przekazał w ręce rosnącej rzeszy ministrów oraz doradców, dla których wkrótce trzeba było dobudować nowe skrzydło pałacu.

Królewska audiencja była jednym z ostatnich reliktów przeszłości, który Hermenez pozostawił bez zmian. Choć chętnie posadziłby na swoim miejscu jakiegoś ministra, zgodził się w końcu z argumentem, że audiencja bez króla nie jest do końca królewska. Wywiązywał się więc z tego obowiązku, choć niechętnie i coraz rzadziej. Czasem był niedysponowany. Czasem akurat bawił w jednej z wiejskich posiadłości. To pogoda nie dopisywała. To znów władcę wzywały dużo pilniejsze obowiązki, którym oddawał się samotnie w bibliotece…

Powiadają, że Leon II zawsze miał jedno ucho dla swojego ludu, a jedno dla doradców i ministrów. Hermenez oboje uszu zachował dla siebie, zamknięty we własnym świecie. I tylko czasem, jak zza mgły, słyszał głosy to jednych, to drugich.

Ale zwyczaju przedpołudniowych spotkań nie anulował.

Dla ludzi, którzy stawali co dzień rano przed pałacową bramą, szybko stało się jasne, że audiencja jest jak wygrana w karty. Bywało, że trafiała się tylko parę razy w miesiącu. Mimo to przychodzili – drobni kupcy, rzemieślnicy, weterani.

Arahon Y’Barratora, w swoim porwanym płaszczu, z wyświechtanym dubletem i ze starym rapierem, wmieszał się w tłum tak dobrze, że nie sposób go było odróżnić. Oparty o ścianę w cieniu arkad, pod którymi interesanci kryli się przed porannym słońcem, patrzył na bramę z kutego żelaza, ćmił fajkę i zastanawiał się, kiedy upadł tak nisko, że przyszło mu czekać na posłuch u króla wśród śmierdzących świńskim tłuszczem masarzy i beznogich weteranów, którzy wspierali na kulach ciężkie od wina głowy.

Kiedyś – przypomniał sobie, kręcąc w cybuchu hebanowym kołeczkiem – ubierał się inaczej, w jedwabie i najlepszej jakości skóry. Nosił na palcu złoty sygnet królewskiego arcyszpiega; sygnet, który posiadał niezwykłą moc. Jeden błysk białego złota wystarczył, by ciężkie bramy się otwierały, urzędnicy gięli karki, drobni oszuści zaczynali się płaszczyć, a gwardziści wyprężali pierś, gotowi iść do walki na jedno skinienie.

Pomacał miejsce na palcu, gdzie niegdyś ciążyła bryłka cennego kruszcu. Teraz poczuł tam tylko stwardniałą skórę.

Ze szczytu kariery zmył go strumień niekorzystnych przypadków i osobliwej melancholii, która zagnieździła się w nim podczas ponurych koppendamskich nocy, by od tej pory podgryzać go od środka. Z sal pałacu trafiał kolejno do coraz niższych i uboższych dzielnic. Spodziewał się, że tę drogę zakończy na samym dole, w morzu, gdzie często trafiały ciała biedaków.

Siny dym orientalnej latakii spowił głowę Y’Barratory. Nawet pikantna słodycz jej liści wydawała mu się dzisiaj gorzka.

Minęła godzina. Część zebranych się rozeszła, ale Arahon był cierpliwy. Fajka właśnie przestała się żarzyć, wysypał więc z niej tytoń i wyczyścił cybuch. Spojrzał w górę – słońce dobiegało zenitu.

Wtedy do bramy zszedł tuzin gwardzistów ze słonecznej straży. Ich kaftany ze złotogłowiu, pozłacane hełmy oraz napierśniki oślepiały jasnymi refleksami. Na twarzach mieli złocone stalowe maski. Ich broń zaś – długie halabardy oraz cieństrzelby o inkrustowanych złotem kolbach – wyglądała bardziej na ceremonialne ozdoby niż narzędzia do zabijania.

Arahon wiedział jednak, że nie wolno lekceważyć straży. Co roku tysiące kilkunastoletnich chłopców niskiego stanu ubiegało się o zaledwie dziesięć miejsc dla rekrutów. Do jednostki przyjmowano bowiem tylko synów ubogich, wolnych ludzi, którzy nie byli związani z żadnym rodem. Po ośmiu latach szkolenia, podczas którego z każdej dziesiątki zostawało nie więcej niż trzech młodych mężczyzn, strażnicy przywdziewali swoje złocone oporządzenie. Otrzymywali dom i służbę. Byli tak fanatycznie lojalni wobec władcy, który wyciągnął ich ze społecznych nizin, że nie przeszkadzała im nawet cena tego awansu – własny cień. Gwardzistów bowiem pozbawiano go, podobnie jak przestępców i niewolników, by nigdy, nawet przypadkiem, nie zagrozili swojemu panu.

Arahon zabił kiedyś człowieka ze słonecznej straży. To była ciężka walka.

Gdy zbrojni zabezpieczyli bramę, zza ich pleców ukazało się trzech urzędników z tabliczkami do pisania. Wszystkich petentów ustawiono w kolejkę. Arahon wyszedł z cienia i zajął swoje miejsce w bezpiecznej odległości od reszty, bo choć słońce świeciło teraz niemal pionowo w dół i niełatwo było nastąpić na czyjś cień, przynajmniej kilku weteranów z tłumu było pijanych.

Urzędnicy zaczęli wypytywać ludzi o ich sprawy, notując coś na tabliczkach. Niektórych odprawili z kwitkiem. Reszta wchodziła za bramę przez szpaler strażników, odbierający prostaczkom resztki odwagi.

Arahon czekał spokojnie na swoją kolej, a gdy zamachał do niego młody urzędnik o nietypowych dla mieszkańców Serivy ryżych włosach, podszedł i zdjął kapelusz.

– Imię?

– Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora.

Urzędnik podniósł na chwilę wzrok znad tabliczki i obrzucił go szybkim spojrzeniem. Ludzie o szlacheckim nazwisku nie trafiali mu się często, ale nie byli też niczym niespotykanym. Wojna zrujnowała wiele rodów.

– Z jaką sprawą przychodzisz?

– Chciałem prosić o zasiłek dla zasłużonych koronie.

– A jakie są twoje zasługi?

– Osiem lat na froncie, Trzeci Regiment Królewski. Brałem udział w ofensywie Brunillego podczas drugiego oblężenia Koppendamu. Podczas trzeciego zraniono mnie w trakcie szturmu. Potem bitwy pod Riazano, Haupstem, Dorpftem – ranny drugi raz. Zdobycie Lerwaldu. Order Kawaleryjski, Krzyż Odważnych. Ochotnik z czarnej czterdziestki.

Y’Barratora powiedział to wszystko szybko, bez kwiecistych wstępów i wymieniania pomniejszych potyczek, jak mieli często w zwyczaju weterani. W rzeczy samej, najważniejszych dokonań nie wymienił, bo nawet dziś zobowiązany był trzymać je w tajemnicy.

– Czarnej czterdziestki? – Dłoń skryby zamarła nad tabliczką.