Y’Barratora uśmiechnął się smutno. Skryba miał najwyżej szesnaście wiosen. Ludzie w jego wieku często nie potrafili wymienić najważniejszych generałów i bitew zakończonej niedawno wojny, a co dopiero jej mniejszych epizodów.
– Byłem jednym z czterdziestu ludzi, którzy pojechali za Czarnym Księciem do Brunszwii odbić miłościwie nam panującego Hermeneza Pierwszego. I, co oczywiste, biorąc pod uwagę, że tu stoję, jednym z siedmiu, którzy wrócili.
Skryba otworzył szeroko oczy i patrzył chwilę to na Arahona, to na tabliczkę.
– I… ktoś to może potwierdzić?
– Mógłbyś spytać Czarnego Księcia, ale słyszałem, że wypadł z łask. Nie zarzucasz chyba kłamstwa weteranowi królewskiego regimentu?
To najwyraźniej wystarczyło skrybie. Bąknął coś i odsunął się na bok. Arahon Y’Barratora skinął głową, a potem ruszył w górę po szerokich, długich schodach, na których końcu widniała brama do niższego ogrodu. Za jego plecami rozciągała się zapierająca dech w piersiach panorama Serivy.
Pałac stał na wzniesieniu, nazwanym bez polotu Zamkowym Wzgórzem. Ze szczytu widać było schodzące ku morzu dachy miasta, obie zatoki oraz małe sylwetki statków. Niektórzy mawiali, że wzgórze to nie składało się z ziemi, lecz z zasypanych nią ruin poprzednich pałaców. Każdy, kto znał trochę historię, uważał to za całkiem prawdopodobne.
Nim jeszcze przybyli tu Ibrowie, na stoku ponad zatokami wzniósł zamek vastylijski władca – niemal z pewnością pirat, jak wszyscy pierwsi królowie wybrzeża. Nie przeszkodziło to vastylijskim patriotom nazwać tego króla, wspomnianego w kronikach jedynie połową zdania, Henrykiem I Założycielem. Po tysiącu lat ów łupieżca i gwałciciel stał się bowiem kimś dużo ważniejszym: był pretekstem do pogromów mniejszości Serivy. Dowodem na to, że od zawsze miasto było vastylijskie.
Tak czy inaczej, Henryk I Założyciel nie skończył dobrze. Ta dotycząca go połowa zdania w starej kronice wymieniała listę północnych władyków pojmanych i nadzianych na pal przez wojowniczego króla Ibrów.
Zamek Założyciela, jeśli takowy kiedykolwiek istniał, bo w tamtych czasach wielu książąt zamieszkiwało w prostych wieżach lub wzmocnionych kamieniami chałupach, został zburzony, a na jego miejscu powstała ibryjska forteca z ubitej ziemi. Pod nią osiedlili się Ibrowie, migrujący ze swoich równin za Morzem Sargassowym podczas Ery Nieustannego Dnia, która zmieniła ich kraj w rozpaloną pustynię. Trzysta lat przed nową erą tę pierwszą fortecę rozebrał ibryjski reformator Monahim Salesi. Na jej miejscu postawił pałac z czerwonego piaskowca, lecz pięćdziesiąt lat później spalili go ubodzy rycerze Vastylii podczas łupieżczej wyprawy, która przeszła do historii jako mała rekonkwista.
W tamtych czasach zamorskie posiadłości Ibrów już podupadały. Ta sama jedność, która doprowadziła ich do zwycięstw (dorośli Ibrowie poddawali się bowiem religijnemu rytuałowi zespolenia, tak że byli w zasadzie jednym wspólnym umysłem), sprawiła, że stali się bardziej pasywni, mniej pomysłowi od agresywnych ludów Północy.
Vastylijczycy najechali i spalili Serivę jeszcze dwa razy, za każdym obalając władców i tworząc rządy, które zaraz upadały z powodu wewnętrznych sporów oraz walk o tron. Dzięki temu stoiccy ciemnoskórzy mieszkańcy odzyskiwali ster. Na ruinach wspaniałej rezydencji Monahima Salesiego powstały zarówno ibryjski senat, jak i siedziba vastylijskiego króla.
Ten dziwny, pełen napięć stan zniwelował dopiero kolejny podbój. Tym razem najeźdźcy nie pochodzili zza morza, tylko ze Wschodu. Na wielkich trzyrzędowych galerach przypłynęli anatozyjscy wojownicy w ciężkich pancerzach, z rączymi końmi, oddziałami karnych eunuchów, cieńmistrzami i cieństrzelbami. Po siedmiu dniach oblężenia zdobyli Serivę, ale nie przepędzili jej mieszkańców, dodali tylko kolejną rasę do tego gorącego południowego tygla.
Wzgórze znowu zrównano z ziemią (według anatozyjskich miniatur znajdowało się wtedy już sporo ponad dachami okolicznych domów), a na jego miejscu stanęły cytadela i świątynia o złotej kopule, w której Anatozyjczycy czcili swojego jedynego boga. Seriva pozostała w ich ręku przez cztery stulecia, najpierw jako część imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce, a później jako niezależny kalifat z własną dynastią. W tym czasie aż trzy razy zmieniano zabudowę wzgórza, za każdym razem dokładając kolejną warstwę.
I tak nadeszła nowa era, która rozpoczęła się właśnie w Serivie, w momencie gdy Anatozyjczycy ukończyli budowę Żebra Północy. Jednak ten cud świata nie mógł zapobiec upadkowi kalifatu. Vastylia budziła się na nowo i pragnęła odzyskać stolicę. Po kilku nieudanych buntach doszło w końcu do właściwej rekonkwisty – zjednoczeni władcy półwyspu kolejno zdobywali miasta i twierdze Anatozyjczyków. Na sam koniec oblegli Serivę, by po dwóch latach zdobyć ją krwawym szturmem, zwieńczonym dwoma dniami rzezi, pożarów i grabieży.
Wspaniały sułtański pałac, którego kopuła była widoczna z każdego punktu miasta niczym drugie słońce, nie przetrwał. Spłonął, a zgliszcza zasypano ziemią. Na jego miejscu postawiono mniejszy, ale bardziej praktyczny i obronny fort – na wypadek gdyby inne kalifaty postanowiły przyjść Anatozyjczykom z pomocą.
Sto lat po rekonkwiście, gdy na dobre zapanował już pokój, fort stał się niezgrabnym anachronizmem. Zburzono go więc i wzniesiono zamek, nawiązujący do starego vastylijskiego stylu, ale o dużo większych pomieszczeniach i wysokich oknach. Potem z północy przyszła nowa moda. Upowszechnienie prochu i cieńarmat sprawiło, że zamki przestały być praktyczne i zastępowały je rozłożyste pałace. Dlatego Horacjusz Budowniczy, ojciec Ludwika Sprawiedliwego, wyrównał szczyt wzgórza, zostawiając na nim tylko swoją ulubioną wieżę. Potem ponad dachami Serivy wzniósł trzypiętrowy, dwuskrzydłowy pałac, pełen sal balowych oraz kapiących złotem wysokich pokojów. Wokół niego najlepsi architekci zaprojektowali tarasy z ogrodami i altanami, położone na różnych poziomach wzgórza. Do nich doszły pawilony letnie, palmiarnie, garnizon straży – kompleks tak się rozrósł, że stanowił w zasadzie miasto w mieście, wyniesione ponad Serivę na wielkim nasypie gruzów i ruin.
Nieświadomy tego historycznego nawarstwienia, Arahon wspiął się na samą górę, do ogrodu. Tam, pod rozłożystym baldachimem, stał już tron, a przy nim ustawiło się kilku dworzan. Petenci ścisnęli się w cieniu. Śmierdziało piwem, błotem i niemytymi ciałami. Po dłuższej chwili pojawił się sam władca w lśniących jedwabiach i złotej koronie; z daleka jego twarz przypominała oblicze zagubionego dziecka.
Tłuszcza zaczęła wiwatować. Ci, którzy mieli kapelusze, podrzucali je w górę. Ci, którzy ich nie mieli, machali rękoma. Ten i ów podrzucał cudze nakrycie głowy, złapane w locie.
Władca tymczasem sięgnął do mieszka i zaczął rozrzucać srebrne reale. Tłum rzucił się wybierać je ze żwiru, słoneczni strażnicy skupili się wokół podwyższenia, Y’Barratora zaś wykorzystał ten moment, by wsunąć się niepostrzeżenie za krzak przycięty na kształt wielkiej amfory, a potem zniknąć.
Tylko zapach fajki unosił się jeszcze przez chwilę w powietrzu – pikantny, siny duch szermierza.
XI
Słońce spływało po dachach i kąpało się w dużej fontannie na środku placu, rozpryskując na wszystkie strony krople jak iskry. Teraz, w samo południe, zachodni ogród był rozpaloną domeną słońca, gdzie wszystko żarzyło się jak wyjęte z pieca. Cienie były tu nieliczne, małe, osłabione nieustannym atakiem odbitych świateł, które podgryzały je ze wszystkich stron. Ich czarne plamki kuliły się pod nogami kroczących powoli dworzan, kryły przed majestatem rozżarzonej kuli, która wisiała dokładnie nad ludzkimi głowami.