Выбрать главу

XII

Seriva – to dziwne, gorące miasto, gdzie światło było ostrzejsze, a cienie gęstsze i groźniejsze niż gdziekolwiek indziej na świecie – nauczyła Holbranvera trzech rzeczy. Po pierwsze: że nie ma nic kruchszego niż honor Vastylijczyka. I że każdy z nich będzie tego honoru zacięcie bronił, bo tutaj nawet kobiety i dzieci były lepszymi szermierzami od niego.

Po drugie: nocą trzeba zatykać sobie uszy gałganami, bo po zmroku ulice Serivy zmieniały się w hałaśliwe piekło.

Po trzecie: dla każdego jest niechcianym przybłędą. Dlatego powinien liczyć tylko na siebie.

Choć szermierz, który ocalił mu głowę na Klasztornym Wzgórzu, wyglądał na człowieka godnego zaufania, Holbranver nie chciał stawiać wszystkiego na jedną kartę. Wiedział, że aby odzyskać Sanne, musi wykorzystać wszystkie możliwe sposoby. Co prawda własne pomysły prawie przypłacił życiem, ale uznał, że gdyby miał dwa razy w ciągu dwóch dni stanąć w obliczu śmierci, byłoby to pogwałcenie wszystkich zasad statystyki. Nauka była zatem po jego stronie.

Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że Holbranvera piekielnie ssało w brzuchu. Kilka pajd suchego chleba i miseczka potrawki, przyniesione mu przez okropną kobietę z naroślą na twarzy, nie mogły przecież nasycić człowieka tak wielkiego umysłu (i nie mniejszego brzucha).

Dlatego około południa, gdy był już pewien, że Y’Barratora oddalił się na dobre i nie wróci, Holbranver obmył twarz w misie z nieświeżą wodą, poprawił ubranie, przeczesał włosy, w których blady blond walczył z siwizną i plackami łysiny, poprawił za pazuchą swój cenny cienioryt, a potem otworzył drzwi i stanął w oślepiającym świetle serivskiego dnia.

Na pierwszą przeszkodę trafił tuż za progiem.

Zapomniał już, że z izby prowadziły wąziutkie drewniane schody. Sparzone słońcem, chłostane słonymi wiatrami drewno zrzucało wylinkę dziesięciu warstw farby, rozsychało się, szczerząc ku niemu ciemne szczeliny. Jeden czy dwa stopnie były już załamane i Holbranver nie pojmował, jak mogą udźwignąć dorosłego mężczyznę, a w szczególności osobę jego tuszy. Nie rozumiał, dlaczego gospodarz, nie będąc przecież nędzarzem, co dzień ryzykował życie, wchodząc do domu po tak niebezpiecznej konstrukcji.

Wzruszywszy ramionami na myśl, że nigdy nie pojmie serivczyków, zaczął ostrożnie schodzić. Każdy krok wywoływał gwałtowny sprzeciw spracowanego drewna, które piszczało wszystkimi możliwymi tonami. Holbranver próbował co chwila przystawać, ale szybko zdał sobie sprawę, że w taki sposób jedynie przedłuża smutną kakofonię.

Tymczasem ktoś poruszył zasłonę w oknie obok schodów. Uczony zrozumiał, że nie wymknie się niepostrzeżenie. Poczerwieniał, zacisnął zęby i pokonał resztę stopni.

Znalazłszy się na ulicy, zawahał się. Powodem był uliczny ruch, pozornie chaotyczny, ale w rzeczywistości uporządkowany jak mechanizm zegara, pełen ukłonów głębszych i płytszych, uchyleń kapelusza, sygnałów, które dla niego, obcokrajowca, pozostawały niezrozumiałe. Ruch, w którym mimo codziennych spraw, zaprzątających myśli przechodniów, nikt nie zbliżał się na krok do cudzego cienia. Holbranver nauczył się już poruszać po tutejszych ulicach za dnia, choć wciąż zachowywał się jak olbrzym na balu u bajkowych elfów – każdym stąpnięciem wchodził komuś w paradę i ściągał na siebie niemiłe spojrzenia.

Idąc za ludźmi, dotarł do alei Contanezra, po czym ruszył w bezpiecznym cieniu arkad pod górę, w stronę pałacu. Na rogu jednej z ulic kupił sznur obwarzanków od pomarszczonej przekupki, która patrzyła na niego, jakby nigdy nie widziała człowieka z Północy.

Ruszył dalej, przeżuwając twarde, zbite ciasto i zastanawiając się, dokąd teraz pójść. Wreszcie uznał, że tylko jedną osobę może prosić o pomoc. Dotarłszy do Placów Sześciu Rodów, skręcił w bok, w stronę małych uliczek dzielnicy uniwersyteckiej. Wkrótce był już w domu Remarca Marteneza.

Siedział u doktora dobre dwie godziny, próbując dojść do tego, co robić dalej. Grzecznie zbył prośby przyjaciela, który nalegał, by Holbranver szukał opieki w pałacu, albo przynajmniej przestał zadawać się z podejrzanymi rzezimieszkami. Dla Remarca bowiem każdy, kto mieszkał poniżej placów, od mieszkańców dzielnicy Escapazar poczynając, mógł być tylko złodziejem, mordercą albo prostytutką. Dziwił się bardzo, że Holbranver wyszedł stamtąd żywy, i próbował go przekonać, że z pewnością nie może liczyć na takie samo szczęście w drodze powrotnej.

Na pożegnanie Remarco długo i kwieciście obiecywał Holbranverowi, że poruszy niebo i ziemię, aby znaleźć jakiś ślad Sanne.

Po wyjściu uczonego napisał na niego prędko kolejny donos.

Tymczasem zaczęło się popołudnie, pora długich cieni. Holbranver nie chciał wracać przez ulice w tak trudnym czasie, gdy jego niezdarność stawała się groźniejsza niż zwykle. Na Północy, gdzie się wychował, słońce przez większą część roku było słabe, a słoneczne cienie rozmyte i niegroźne. Mieszkańcy Holbranvii zapomnieli już niemal o pierwotnym strachu, który budziły jasne promienie. Daleko im było do praprzodków z dalekiego Południa, którzy wychodzili z jaskiń w niebezpieczne słońce tylko dlatego, że za dnia nie polował na nich żaden drapieżca.

Na Północy przydepnięcie czyjegoś cienia kończyło się ledwie nieprzyjemnym wstrząsem dla obu stron. W Serivie przypadkowe zespolenie z dowolnym żebrakiem mogło oznaczać, że do końca życia będzie się mówiło po vastylijsku, jadło z zachwytem surową cebulę i rozmyślało o walkach kogutów.

Holbranver postanowił przeczekać do wieczora.

Najbezpieczniejszym miejscem wydała mu się pobliska winiarnia, gdzie prócz wina serwowano wyśmienite szaszłyki z wieprzowiny oraz chrupiące grzanki ze świńskiej skóry. Spędził w niej godzinę (albo trzy), po czym wyszedł na zewnątrz. Co prawda zapadał już zmrok, a słońce chowało się za dachami, ale dzwon, którym oznajmiano koniec pory długich cieni, jeszcze nie zabrzmiał. Holbranver wrócił więc do środka na ziołową potrawkę z kurzych wątróbek i kawał ciasta dyniowego.

W drogę powrotną ruszył w szarówce wieczoru, obawiając się, że gdy zapadną całkowite ciemności, nie dotrze do domu. Od nadmiaru wina trudno mu było utrzymać prosty chód, podpierał się więc jedną ręką o ścianę. Nie spieszył się, nie wiedząc nawet, że właśnie w tej chwili Arahon Y’Barratora toczy walkę o życie z przeważającą liczbą przeciwników.

Gdy uczony się zadyszał, przystanął przy latarni, która wisiała nad drzwiami popularnego wśród żaków zamtuza. Odetchnął kilka razy i wyciągnął zza pazuchy cienioryt, a potem spojrzał na niego pod światło.

Tajemnicza, otoczona aureolą, strzelająca promieniami sylwetka nie wyglądała już tak anielsko w czerwonym blasku. Nawet twarz, która wcześniej wydawała się dobra i współczująca, pod warstwą tych uczuć ukazywała ledwo stłumioną nienawiść.

Holbranver stał tak długą chwilę, chwiejąc się od nadmiaru wina i zastanawiając nad tym, czym naprawdę był cień władcy. Przyglądał się obrazkowi do momentu, gdy jacyś młodzieńcy wyszli z zamtuza i zarechotali, wytykając go palcami. Dopiero teraz dotarło do niego, pod jakimi drzwiami stoi. Zrozumiawszy, że wygląda jak stary wdowiec, któremu brak odwagi, by przekroczyć próg przybytku rozkoszy, spurpurowiał, a potem ruszył prędko w dół ulicy.

Będąc już w dzielnicy Escapazar, zauważył, że w niektórych oknach pojawiły się bibuły z powycinanymi figurami kawalerów, tańczących szkieletów oraz dam. Chwilę patrzył w jedno z takich okien, które rzucało na ścianę ciemnego zaułka świetliste sylwetki, a potem przypomniał sobie, że za kilka dni zaczyna się przecież vastylijskie święto Juarhad – Noc Świateł.