Widział jego obchody dwa razy. Choć przebywał wówczas w pałacu, a nie na ulicach, pamiętał, że miasto było wtedy pełne blasku i zamaskowanych ludzi. Łuna nad dachami była widoczna z wielu mil. Świetliste projekcje z wycinanek na latarniach i w oknach pojawiały się na każdym murze, a mieszczanie próbowali następować sobie na cienie, zmieniając ulice w jeden wielki plac dziecinnych zabaw. Czasem jakąś mieszczkę zaciągnięto w ciemny zaułek i zgwałcono, czasem zamaskowani mężczyźni podziurawili się szpadami, ale bynajmniej nie burzyło to radosnej atmosfery święta.
Holbranver westchnął. Przypomniał sobie, jak Sanne lubiła tę noc.
Na ulicę Alaminho trafił już dobrze po zmroku. Z pewną obawą zanurzył się w czarną bramę, by z ulgą stwierdzić, że jest na znajomym podwórku, a przed sobą ma te same rozeschnięte, niebezpieczne drewniane stopnie. Wchodząc, spostrzegł ze zdziwieniem, że jeden się zapadł. Przysiągłby, że to nie jego dzieło, ale teraz, otumaniony winem, nie był tego pewien.
Dotarłszy na górę, stwierdził kolejny niepokojący fakt: drzwi były lekko uchylone. Pamiętał, że zamykał je przed wyjściem, ale zamiast zamka miały tylko prostą zasuwkę – mogły więc uchylić się same.
Dopiero gdy wszedł do środka i potrącił nogą coś żywego, co odsunęło się prędko, zdał sobie sprawę z grozy sytuacji. Z sercem na ramieniu podszedł do stołu, wymacał na nim lampkę oliwną, a potem krzesiwo i hubkę na drewnianym talerzyku. Długą chwilę próbował skrzesać iskry drżącymi dłońmi, cały czas bojąc się, że obserwuje go jakaś przyczajona w ciemnym rogu postać. W pewnym momencie usłyszał nawet ciche charknięcie, przez które omal nie upuścił wszystkiego na ziemię.
Gdy wreszcie hubka się zajęła, podpalił nią knot i podniósł lampkę nad głowę. We wnętrzu panował bałagan, którego w żaden sposób nie potrafił wytłumaczyć. Siennik był wyrzucony z łóżka, skrzynia z ubraniami otwarta, a cała jej zawartość wylądowała na podłodze. Ktoś otworzył też małą komodę przy oknie i wyrzucił z niej cynowe kielichy oraz starą misę. W rogu, na stercie ubrań, lizał się pod ogonem bezpański kot.
W zamroczonym winem umyśle Holbranver rozważał przez chwilę, czy futrzany piekielnik mógł spowodować wszystkie te szkody. Uznał jednak, że nie.
Przegnał zwierzę, postawił przewrócony zydelek i usiadł na nim, ignorując jękliwy protest drewna. Dopiero teraz pojął, że stracił w mieście prawie cały dzień. Cały dzień, podczas którego mogło wydarzyć się tak wiele! W mniej niż dzień rozstrzygały się przewroty, rodziły i upadały młode monarchie. I w tej historii pod jego nieobecność musiało rozegrać się kilka aktów, a on wrócił jedynie na ponury epilog! Było jasne, że ktoś wdarł się do domu siłą. Czy byli to porywacze Sanne? A może ktoś, kto miał z szermierzem własne porachunki? Czy nieporządek w izbie powstał w wyniku walki? Śladów krwi uczony nie spostrzegł, ale to jeszcze nic nie znaczyło.
Jedno było jasne. Holbranver znowu został sam ze swoim problemem. Poczuł się nagle najbardziej pechowym, najnieszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Ramiona mu opadły, nalana twarz wyciągnęła się w żałosnym, poprzedzającym szloch grymasie. I kiedy był już pełen najczarniejszych myśli, na schodach usłyszał siarczyste przekleństwo.
Zaraz potem kopnięte drzwi otworzyły się, uderzając z hukiem o ścianę. W migotliwym świetle lampki Holbranver zobaczył wysokiego szermierza, który szedł z trudem, wspierając ramieniem jakąś mniejszą, chudą osobę. Obie postaci były całkiem czarne. Holbranver przez chwilę myślał, że oto nachodzą go cienie pozbawione właścicieli, bo vastylijskie bajki nieraz powtarzały, że po śmierci człowieka jego cień – zamiast odejść w cieńprzestrzeń – czasem wyrywa się na wolność.
Dopiero po chwili, gdy nieznajomi weszli głębiej do izby, Holbranver zdał sobie sprawę, że są po prostu usmoleni. Powietrze wypełnił ciężki zapach przypalonego sadła. Arahon podniósł głowę, łypnął wokół czerwonymi oczyma i syknął do Holbranvera:
– Do diabła, co żeś tu zrobił? Pomóż ułożyć pana Caminę na łóżku. Gdzie jest misa? I co się stało ze schodami?
Holbranver otworzył usta, ale nie wiedział, jak odpowiedzieć na trzy pytania jednocześnie ani od którego powinien zacząć. Dlatego podbiegł tylko do Arahona i chwycił od drugiej strony osobę, która okazała się starszym, łysiejącym mężczyzną z zarostem przypominającym świńską szczecinę. Arahon podniósł siennik i jednym ruchem umieścił go znów na łóżku.
Razem usadzili na nim Elhandra Caminę. Wtedy Y’Barratora znalazł na ziemi cynową miskę i wypadł z nią na zewnątrz. Holbranver został sam z mężczyzną, który zanosił się kaszlem i przyciskał coś do piersi. Uczony delikatnie rozdzielił skrzyżowane ramiona mężczyzny i wyciągnął spomiędzy nich ryzę papieru. Potem zdecydowanym ruchem położył Caminę na łóżku.
– To ostatnia… kopia – wycharczał drukarz.
Było zbyt ciemno, by przyglądać się kartkom, więc Holbranver bez zastanowienia odłożył je na parapet.
– Cała reszta… spalona… cały nakład… a w trzecim rozdziale… To ważne… – Za każdym razem, gdy Camina rozpoczynał zdanie, dusił go nagły atak kaszlu.
Tymczasem wrócił Arahon, niosąc misę pełną wody. Postawił ją na stole, dwukrotnie zanurzył w niej kubek i wypił do dna. Trzeci podał Caminie; ten uniósł głowę i wlał w siebie płyn jednym haustem.
– Co się stało? – spytał Holbranver.
– Zemsta… Podpalili mi… drukarnię… – wykrztusił Elhandro.
Arahon uciszył go gestem dłoni i wyjął mu z ręki kubek. Potem zbliżył się do misy i przemył sobie twarz. Dopiero teraz Holbranver spostrzegł, że szermierz wydaje się poruszony, i to niekoniecznie tym, w jakim stanie zastał izbę.
– Pewien człowiek, bardzo potężny i mściwy, z którym pertraktował pan Camina, poczuł się urażony – powiedział Arahon. – Stało się tak po części z mojego… z naszego powodu. Na wzgórzu miałem umówione spotkanie z tą osobą, niestety przez ciebie nie zdążyłem na czas. Trafił tam za to kto inny, przypadkowy, i zasiał w głowie tej potężnej osoby podejrzenie, że pan Camina zdradził. – Y’Barratora przetarł twarz lnianą ścierką, zostawiając na niej ciemny portret z sadzy, a potem kontynuował: – Dowiedziałem się o tym dzisiaj przypadkiem, zasięgając języka w sprawie Sanne. Od razu poszedłem do drukarni pana Caminy, by go ostrzec. Ale pan Camina uznał za stosowne zbierać kilka godzin cały swój dobytek, rozrzucony po kątach domu, zamiast salwować się natychmiastową ucieczką.
– Pieprz się, Arahon! – zaprotestował drukarz. – Miałem tam cenne manuskrypty, papiery dłużne, weksle! Nie zostawiłbym majątku bez nadzoru.
– Niestety – rzekł Arahon, podniesionym głosem przerywając przyjacielowi – nim pan Camina zdążył zebrać cały majątek, który uważał za niezbędny, w drukarni pojawili się bardzo nieprzyjaźnie nastawieni ludzie. Z pochodniami i oliwą. Podpalili wszystko, co tam stało, a stały głównie beczki z palnym czernidłem i ryzy papieru. A potem chcieli dobrać się do skóry panu Caminie, w czym próbowałem im przeszkodzić i prawie przypłaciłem to życiem. Musieliśmy cofać się i uciekać poddaszem do sąsiedniego budynku.
– Musieliście uciekać? Przecież na własne oczy widziałem, jak pokonałeś trzech szermierzy! – zdziwił się uczony.
– To nie takie proste, Holbranvczyku – odparł surowo Arahon. – Jedna z najważniejszych umiejętności szermierza to wiedzieć, kiedy walczyć, a kiedy się wycofać. Gdy masz przeciwko sobie kilku doborowych zabijaków, w tym Honzjusza Siwego, a na zewnątrz czeka strzelec z cieństrzelbą wycelowaną w okna – to nie jest dobry moment na walkę.