Выбрать главу

Na chwilę zapadło milczenie, przerywane tylko kasłaniem Caminy.

– Ciekawość zaspokojona? – rzekł Arahon. – Więc mów teraz, co się stało z izbą. Dlaczego wszystko tak wygląda?

– Nie wiem – odparł uczony.

– Jak to: nie wiesz? – Y’Barratora popatrzył na Holbranvera badawczo.

– Nie było mnie w domu. To jest… poszedłem na górę, do znajomego.

Powiedziawszy to, obcokrajowiec zdał sobie sprawę, że popełnił ogromny błąd. Arahon zbliżył się do niego i z oczami skrzącymi się złością chwycił go za ubranie na piersi.

– Gdzie poszedłeś?

– No, do znajomego doktora…

Arahon wymamrotał przekleństwo. Pchnął mężczyznę na ścianę w bezsilnej furii. Porażka, którą poniósł w drukarni, nadszarpnęła mu nerwy, a teraz nawet sprawa Holbranvera wymykała się spod kontroli.

– Arahon… uspokój się – wtrącił się Camina. – Pewnie chciał dobrze.

– Chciał dobrze? Przeklęty grubas! Nikogo nie słucha, robi wszystko, żeby ściągnąć nam na głowę kłopoty. I jeszcze rozkopuje mi całe mieszkanie, niszczy schody!

Holbranver cofnął się wzdłuż ściany, zaróżowiony i zawstydzony tym wybuchem złości. Jąkając się, zdołał wydusić:

– Ale… to nie ja… połamałem s… s… stopnie.

Jak na zawołanie drzwi zatrzęsły się od łomotania.

Y’Barratora zaklął, pchnął Holbranvera w kąt, a potem posłał Caminie pytające spojrzenie. Drukarz otarł z twarzy sadzę i skinął głową, na co Y’Barratora ściągnął ze ściany zapasowy rapier, którego zwykł używać w trakcie ćwiczeń. Rzucił go przyjacielowi. Elhandro schwycił rękojeść w locie ze zręcznością, która zaskoczyła Holbranvera.

Potwierdziło się, że w tym przeklętym mieście każdy był niezgorszym szermierzem.

Przyjaciele stanęli po obu stronach drzwi, plecami do ściany, z obnażonymi ostrzami. Łomotanie się powtórzyło. Arahon dał znak, a potem uchylił skrzydło i wyskoczył z rapierem cofniętym do pchnięcia.

W świetle księżyca zobaczył przed sobą brodawkę. Wielką brodawkę na przestraszonej twarzy donny Rodrihy.

– Syneczku, to ja!

– Musi nas ciocia straszyć? Niech ciocia wchodzi. – Y’Barratora rzucił szybkie spojrzenie ponad jej ramieniem, a potem wciągnął kobietę do środka.

– To ona jest twoją ci… – zaczął Holbranver, ale uciszyło go spojrzenie szermierza.

– Niech ciocia mówi szybko, po co przyszła.

– A, bo ja to czekałam na ciebie, syneczku. Tylko najpierw musiałam być pewna, zupełnie pewna, jak gwardzista łapówki, że to nie tamci. No i kiedy usłyszałam przekleństwa, dopiero wtedy się upewniłam.

– Jacy tamci? – Arahon miał dość niespodzianek jak na jeden wieczór.

– Tamci, co przyszli wieczorem, o zmroku. Nagle usłyszałam trzask pod oknem, a krzyk taki, że serce mi podeszło do gardła. Ale co może złego spotkać starą kobietę, która i tak nad grobem stoi? No to: łaps za pistolet i otwieram drzwi. A tam na schodach stado zbrojnych, aż się stopień załamał i jeden spadł do składziku z drewnem. Mówią, żeby się nie bać, bo przybywają z rozkazu króla. No to ja, że każdy tak może gadać i że niech pokażą ten rozkaz, to ocenię. Nie pokazali. Drzwi chcieli wyważać, ale powiedziałam, że nie ma potrzeby. Że otworzę, bo tylko zablokowane. No to oni zaczęli wszystko w środku przekopywać, pytać, czy cię ostatnio widziałam. Na co ja powiedziałam, że i owszem, z takim grubym jegomościem o zagranicznej facjacie.

Arahon z nerwów założył ręce za głowę, a Holbranver zbladł. Rodriha tymczasem mówiła dalej:

– Potem, syneczku, to mu powiedziałam, że wyjechałeś z tym jegomościem z miasta. I powiedziałeś mi, że to sprawa życia i śmierci i że nie wrócisz przez jakiś czas. Z początku uwierzyć nie chcieli, ale jak popatrzyli po izbie, to dotarło do nich, że stoi prawie pusta. Było tylko trochę ubrań w skrzyni, starych i połatanych, to im powiedziałam, że to mi, syneczku, zostawiłeś na szmaty, jako spłatę długu. Pokręcili się trochę, narobili bałaganu, a ten, co dowodził, wydawał się bardzo zafrasowany. To mu powiedziałam, żeby się nie martwił. Że powiem mu, kiedy wrócisz. No to nie dość, że dał mi srebrnego reala, to jeszcze powiedział, gdzie go szukać, gdybym się czegoś dowiedziała. W szkole szermierczej przy alei Fuerrera, powiedział. Jest tam co dzień do południa.

Przez chwilę wszyscy patrzyli na Rodrihę z niedowierzaniem. Potem Arahon roześmiał się, chwycił wdowę za ramiona i mocno ucałował w oba policzki.

– Wyśmienicie się ciocia sprawiła! Lepiej niż my wszyscy razem wzięci. Widzisz, Holbranvczyku? Twoja głupia eskapada może nie wyszła nam na złe. Gdyby ci ludzie zastali cię w domu… Mieliśmy dzisiaj prawdziwe szczęście. Niech nam ciocia powie coś więcej. Jak wyglądali ci zbrojni? Komu mogli służyć?

– A bo ja wiem? Ja tam poznam, czy to królewscy, czy zwykli bandyci? Jednym i drugim równie źle z oczu patrzy. Jedni i drudzy tak samo śmierdzą.

– A ilu ich było?

– Sześciu.

– A ten, który przewodził? Jak wyglądał?

– Ano kasztanowe włosy, blizna pod okiem. Na piersi miał niebieskiego sokoła na pstrokatej tarczy.

W tym momencie Rodriha krzyknęła ze strachu, bo obok Y’Barratory wychynęła z ciemności pokryta sadzą diabelska twarz z równie diabelską bródką. Twarz otworzyła usta i spytała głosem Elhandro Caminy:

– Sokół Bittruccich? Z boku widziany, na tarczy z dexterem zielonym i sinisterem żółtym?

Wdowa nie potrafiła wydusić słowa, gapiła się tylko w czarne oblicze, przekonana, że to twarz diabła, który za obdzieranie ciał zmarłych przyszedł teraz wciągnąć ją na samo dno cienia.

– Och, ciociu! – zaśmiał się Y’Barratora. – Nie poznaje ciocia pana Caminy? A ty mów, Elhandro. Co to za Bittrucci?

– Mała rodzina z Marcialupy. Przybyli do Serivy jakieś dziesięć lat temu i od tej pory nieustannie próbowali wejść w łaski to jednego, to drugiego granda. Ostatnio, zdaje się, trzymali z Lammondami.

– A ty skąd to wiesz?

Camina prychnął.

– Wydałem przecież o tym książkę: Wielkie i małe rody Serivy, w trzech tomach folio z herbarzem i ilustracyami.

Arahon krążył chwilę po pokoju, a potem siadł na skraju łóżka.

– Mamy jeden trop, więc sprawa jest czysta. Trzeba zobaczyć, dla kogo pracowali ci ludzie, bo jeśli nie przysłał ich król, to jest duża szansa, że ich mocodawcy przetrzymują Sanne. Jednocześnie nie możemy tu zostać, ani nawet więcej się pojawiać. Wróg zna to miejsce. Jedyne, co mnie martwi…

Y’Barratora przerwał na chwilę, pocierając w zamyśleniu brodę.

– …to skąd wiedział, gdzie nas szukać?

– To oczywiste – prychnął Camina. – Cholerny północnik ściągnął ich tu swoim spacerem do miasta.

– Nie – pokręcił głową Arahon. – To bez sensu. Gdyby go śledzili, dotarliby tu po nim, nie pod jego nieobecność. Ale… – zwrócił się do uczonego – z kim dzisiaj rozmawiałeś?

Holbranver zastanowił się chwilę, po czym rzekł:

– No, z przekupką, potem z Anatozyjczykiem, co pytał o drogę, następnie…

– Z kim rozmawiałeś o nas! O cieniorycie i Sanne.

– Tylko ze znajomym uczonym, z doktorem Remarco.

– I wszystko jasne – mruknął Camina.