Выбрать главу

– Co jasne? – spytał Holbranver.

– Twój doktor Remarco musi komuś donosić.

– Wykluczone – oburzył się grubas. – To światły człowiek nauki, a nie płatny kapuś!

– A jednak – rzekł Camina. – Ktoś doniósł, i nie byłem to ja, bo jeszcze dzisiaj rano nie miałem pojęcia, że Arahon cię tu trzyma. Wierzę też, że mój przyjaciel Arahon nie ma w zwyczaju donosić na samego siebie. Zostaje więc tylko twój cholerny Remarco.

Y’Barratora otworzył usta, jakby chciał coś dodać, lecz uznał, że na razie lepiej nie zdradzać nikomu swoich podejrzeń.

Tymczasem Rodriha przełknęła ciężko ślinę. Za młodu zadawała się z wieloma niebezpiecznymi osobnikami, miała kochanków wśród najemnych szermierzy oraz synów najlepszych rodzin Serivy. Raz zaciągnęła nawet do łóżka prawdziwego granda. Ale teraz, na starość, odwykła od niebezpieczeństwa. Przerażał ją pomysł, że może stać się częścią jakiegoś złowieszczego spisku.

– To ja już pójdę, syneczku – bąknęła.

– Nie, ciociu. To my pójdziemy, tylko zbiorę rzeczy. Potem niech ciocia wyrzuci wszystko, co zostanie, i wysprząta izbę. – Y’Barratora wysupłał zza pasa srebrnego reala i rzucił go wdowie. – Gdyby ktoś pytał, izba jest pod najem. Ale proszę nie oddawać jej byle pijakowi, bo jak wszystko się uspokoi – wrócę.

Rodriha skinęła głową i schowała monetę, a Camina mruknął:

– Pięknie. To teraz jest nas trzech bezdomnych.

– I co… co zrobimy? – Holbranverowi udzielił się zły nastrój drukarza. Myśl o życiu na serivskiej ulicy przerażała go tak samo jak myśl o najemnych mordercach, którzy mogli go zadźgać we śnie.

Y’Barratora spochmurniał. Wiedział dobrze, że jest tylko jeden dom, w którym będą bezpieczni. Nie miał wyboru, jeśli chciał dać sobie, Caminie i Holbranverowi cień szansy. Mimo to czuł, że przyjdzie mu jeszcze tego wszystkiego żałować.

– Idziemy do Alhera Maar – rzekł sucho. – Na ulicę Dehinjo przy Pękniętej Kopule. Po drodze odwiedzimy D’Larna, bo będzie nam jutro potrzebny.

W kilka chwil zebrali wszystko, co cenne, i wyszli w ciemność nocy. Dźwigali dwie sakwy pełne sprzętu, który Y’Barratora wyciągnął ze skrytki pod podłogą.

Zeszli ostrożnie po spękanych schodach, żegnani przez wdowę Rodrihę. Gdy stali już na samym końcu podwórka, przy niskiej bramie wiodącej na ulicę, szermierz odwrócił się jeszcze raz i omiótł szybkim spojrzeniem drewniane schody, uchylone drzwi oraz dziedziniec, na którym ćwiczył codziennie od dwóch lat.

Poczuł ukłucie smutku, utraty. Zupełnie jakby w jakiś sposób przeczuwał, że za życia nigdy już tu nie wróci.

XIII

Tej nocy cienie pożarły Klucznika Pękniętej Kopuły.

Znała go dobrze cała dzielnica, bo od dwudziestu trzech lat, odkąd od konającego ojca otrzymał klucze do strzelistej spiżowej bramy, każdego dnia obchodził tereny świątyni, a nocą blask jego latarni trzykrotnie ożywiał okna budynku.

Ten starszy, siwy, utykający lekko Anatozyjczyk, który urodził się z jedną nogą krótszą o cal, był siedemnastym Klucznikiem niewielkiego, ale prastarego rodu Aburadimów. Po trzystu latach i paru zdarzających się co kilka pokoleń skandalicznych małżeństwach z Vastylijkami ich krew się rozrzedziła, obecnie więc niewiele różnili się odcieniem skóry od zwykłych mieszkańców Serivy. A trafiali się wśród nich nawet tacy, którzy mieli jasne włosy. Wciąż jednak niezmienny pozostawał przywilej, nadany Aburadimom jeszcze przed rekonkwistą. Ludwik Zdobywca nie odważył się go im odebrać, bo nikt w jego zwycięskiej armii nie chciał podjąć się zadania, które przypadało Klucznikom.

Aburadimowie pilnowali Żebra Północy.

Oczywiście nie byli jedynymi strażnikami. Żebro było tak ważne, że cały czas pieczę nad nim sprawowali królewscy cieńmistrzowie. Oni jednak pracowali w cieńprzestrzeni, gdzie wznosiła się właściwa struktura, natomiast Aburadimowie ograniczali się do świata jasnego. W nim Żebro symbolizował granitowy obelisk stojący w samym środku Pękniętej Kopuły.

Nad tym wyślizganym deszczem, zapaskudzonym przez ptaki kamieniem widniał otwór w sklepieniu o średnicy przeszło pięćdziesięciu stóp. Wprawiał on w konsternację kolejne pokolenia serivskich architektów, którzy nie potrafili odgadnąć tajemnicy niepełnych kopuł Anatozyjczyków.

Klucznika (nikt nie pamiętał ich imion; dla mieszkańców miasta zawsze byli po prostu Klucznikami) często widywano na targowisku, które z biegiem lat wyrosło obok Kopuły. Drobni przedsiębiorcy i przekupki zaanektowali altany oraz wysypane białym żwirem ścieżki, zmienili trawę w udeptane klepisko, a w misach z wodą, w których niegdyś Anatozyjczycy obmywali się przed modlitwą, trzymali ryby na sprzedaż. W tak biednej, pełnej stłoczonych domów dzielnicy każdy kawałek niezabudowanej przestrzeni był wielką gratką.

Co z tego, że cienie tu dziczały? Było to ryzyko, z którym każdy się liczył. Ot, czasem czyjś cień zaczynał się sam poruszać lub objawiał się w zupełnie nieznanym, dziwacznym kształcie. Czasem w cieniu jakiegoś straganu dochodziło do przelotnego zespolenia z osobą, która stała przy innym straganie, na odległym końcu targowiska. Klucznik zawsze był wtedy w pobliżu, a incydenty skrzętnie zapisywał w księdze; na pokrytych drobnym pismem kartach uwieczniał wiry i pływy cieńprzestrzeni.

Na całym targowisku Klucznik jako jedyny nie bał się cieni. Może dlatego że nauczył go tego ojciec, jego zaś uczył własny ojciec, wyszkolony przez ojca – i tak dalej, aż do Seluhe Aburadima, który zapewne dlatego otrzymał od sułtana klucze do bram, że nie bał się cieni. Czy odbierając te klucze na aksamitnej poduszce, w innych czasach, w innym mieście, Seluhe mógł przypuszczać, że ten brak strachu, przekazany na kolejne pokolenia, stanie się powodem zguby ostatniego Klucznika?

A jednak tak właśnie się stało. Siedemnastego Klucznika pożarły cienie.

Nad ranem jego żona odkryła, że nie ma go w łóżku. Oczywiście to, że w nocy je opuścił, było całkiem normalne. Kobieta przez lata przywykła, że Klucznik wstawał trzykrotnie, a jego wyjścia nie zakłócały jej snu. Podobnie jak to, że spali razem z żelazną skrzynką, przekazywaną w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Do tej skrzynki Klucznik wkładał swoją prawą stopę, wcześniej zaś umieszczał między palcami u nogi krótką świecę. Miała ona zbudzić go po paru godzinach bolesnym gorącem, choć w rzeczywistości nie musiał jej już nawet zapalać. Jak każdy Klucznik, przez lata tak się przyzwyczaił do rytmu nocy podzielonej na trzy części, że budził się, nim płomień zbliżył się do skóry. Potem, wróciwszy z obchodu, wkładał między palce kolejną świecę i zamykał zmyślną skrzyneczkę, by przypadkiem nie spłonąć we własnej pościeli, jak to się przydarzyło dziewiątemu i czternastemu Klucznikowi. Po trzecim obchodzie, tuż przed świtem, wślizgiwał się pod kołdrę po raz ostatni i spał już do południa, tym razem bez świecy.

Tego dnia żona obudziła się jednak w pustym łóżku. Zaniepokoiło ją, że Klucznik jeszcze nie wrócił z ostatniego obchodu, choć słońce podświetlało krawędź nocy zimną szarością. Wtedy na taborecie przy łóżku zobaczyła dwie świeczki. Poczuła ciarki na plecach. Klucznik wstał tylko raz – nie było go zatem przy niej całą noc!

Pospiesznie chwyciła narzutę z wielbłądziej wełny i wybiegła z sypialni. Jej największą obawą było to, że Klucznika napadli bandyci albo fanatycy zainspirowani słowami eklezjarchy, który od dawna namawiał do zburzenia Żebra i twierdził, że żaden religijny Vastylijczyk nie powinien pojawiać się na przyświątynnym targowisku. W zdziczałych ogrodach nocą pojawiały się też czasem osoby zbyt pijane, by wiedzieć, gdzie właściwie są. Często miały przy sobie broń, którą ochoczo wymachiwały.