Выбрать главу

Radosny nastrój, który ogarnął ich przed chwilą, teraz oklapł jak przebity bukłak; rozlał po wnętrzu jadalni tajemniczą substancję, która poszarzyła twarze, wygasiła oczy.

Y’Barratora skinął wszystkim głową i ruszył na dół, do małej izdebki, którą przeznaczyła dla niego Ioranda. Tam zaczął rozpakowywać sakwy z ekwipunkiem. Donna poszła za nim i stanęła w drzwiach. Odwrócił się. Chciał ją objąć, ale znowu była zimna, odległa.

Jej oczy wpatrzone były nie w niego, ale poprzez niego – w przyszłość.

XIV

Po zachodzie słońca wszyscy zebrali się w jadalni na górze na późną kolację. Nikt jej wcześniej nie planował ani nie ogłaszał. Wieczorem, jak to bywa, gdy nad głową wisi niebezpieczeństwo, każdy snuł się po kątach ponuro, aż w końcu D’Larno i Holbranver trafili na siebie przy stole, siedli i zaczęli rozmawiać ściszonymi głosami. Słysząc ich, wkrótce przyszedł Camina. Potem dołączyli Y’Barratora, Ioranda, wreszcie nawet mały Jaheiro, obudzony z gęstego dziecięcego snu, który wciąż jeszcze sklejał mu powieki.

Zapalili świece, a Ioranda przyniosła ze spiżarni wszystko, co przetrwało apetyt Holbranvera. D’Larno na chwilę wyszedł do pobliskiej tawerny i przyniósł dużą zaczopowaną amforę cierpkiego wina z suchych wzgórz Kalambrii.

Siedli blisko siebie, ciasno, jak to mieli w zwyczaju mieszkańcy Serivy po zachodzie słońca, kiedy mogli wreszcie porzucić tradycyjny dystans, który za dnia trzymał ich na odległość cienia nawet od najbliższych przyjaciół oraz rodziny.

Przez parę godzin rozmawiali, żartowali, przekomarzali się, a ich twarze błyszczały radością w świetle łojowych świec. Głosy mieli jednak ściszone, jakby nie chcieli obudzić losu, czającego się tuż za drzwiami, na progu.

Wspomnienie tego ciepłego serivskiego wieczoru zostało w każdym z nich do końca życia.

Po wyczerpaniu zapasu anegdot i wyświechtanych opowiastek chwilę rozprawiali o grandach oraz młodym królu. Stąd rozmowa, jak to tylko nocne rozmowy potrafią, dziwnymi meandrami dotarła do sztuki. Z niej, a jakżeby inaczej, przeskoczyła na naukę. Wtedy to Ernesto, beknąwszy wcześniej głosem morskiego lwa, rzekł krótko:

– Ja tam w naukę nie wierzę.

– Jak to? – spytał Holbranver. – Tu nie ma w co wierzyć lub nie. Ludzie mogą sobie myśleć, co chcą, ale nauka po cichu, bez poklasku, często wręcz znienawidzona, czyni swoje wielkie dzieło.

– Panie Holbranver – odparł malarz. – Wiesz pan, co tu było ledwie rok przed twoim przyjazdem? Widziałem wtedy „wielkie dzieło” w działaniu. Polegało na tym, że nobliwi profesorowie rozbijali sobie głowy kałamarzami, donosili na siebie, targali sobie brody. A wszystko to nie przez jakąś niezwykłą teorię, spór o układ świata czy działanie sfer niebieskich. O nie! O bzdury poszło.

– Antyformaliści i pergaminnicy! Pamiętam! – rzekł Camina, a potem objaśnił Holbranverowi: – To było lato, niemalże dokładnie cztery lata temu, wkrótce po końcu wojny. Spór wybuchł o to, w jaki sposób toczyć naukowe dysputy. Dotychczas każdy doktor serivskiego uniwersytetu co roku przedstawiał przynajmniej jeden naukowy referat. Wszystkie siwe głowy zbierały się wtedy w auli, gdzie ze stropu świeciły tyłkami gołe amory i gdzie strasznie śmierdziało starymi futrami. Potem siedzieli do późnej nocy, to pochrapując, to popierdując. Każdą rozprawę naukową zaczynał bowiem dwudziestominutowy wstęp, kwiecisty i pełen dygresji: podziękowania dla władcy i patronów, sławienie fortuny i muz, ledwie zakamuflowane złośliwości wobec konkurentów. A i potem nie było lekko! Dobry referat musiał zawierać cytaty z klasycznych dzieł w starovastylijskim, w anatozyjskim, inwokacje do antycznych bogów… No i spisany być musiał na pergaminie, z przygotowanymi przez miniaturzystę inicjałami. Każdy taki dokument trafiał potem do uniwersyteckiej biblioteki, by gnić w wielkich szafach, w których więcej było złoconych liter niż ludzi na świecie.

– Aż do Demetrosa! Niech Światło ma go w opiece – rzekł Ernesto D’Larno, wznosząc szklankę.

– Demetros… Mówił mi coś o nim znajomy doktor, Remarco Martenez – odezwał się Holbranver.

– Pewnie nic dobrego – odparł Camina. – Demetros rozwścieczył pergaminników jak mało kto. Zaczął zapraszać do swojego domu znajomych doktorów na wieczorne dysputy, przy których przedstawiali oni naprędce wyniki eksperymentów, często przerywając sobie nawzajem i wiele dyskutując. Zajmowali się między innymi badaniem światła, astronomią, naturalnymi kuriozami. To podczas tych spotkań serivscy uczeni odgadli, w jaki sposób Wieczne Światło zaplanowało orbity planet widocznych na niebie. Zmierzyli, że każda orbita to okrąg, otaczający kolejno wpisane w siebie podstawowe bryły: trójkąt, kwadrat, pięciokąt, sześciokąt, ośmiokąt.

– Tak, słyszeliśmy o tym na Północy. Ale mój bliski przyjaciel z Koppendamu, który też mierzył orbity, utrzymuje, że są bardziej jak jajko.

– Prawdziwe czy nie, odkrycie to rozsławiło obiady u Demetrosa. A jeszcze większą sławę zyskał on, gdy oświadczył, że skoro odkrycie jest już znane, nie widzi potrzeby przedstawiania go w oficjalnym referacie. Wydalono go za to z uniwersytetu, a on w odpowiedzi pojawił się pewnego dnia pod bramą i przybił do niej żelaznymi hufnalami swój manifest. Wzywał tam, by o nauce mówić od dzisiaj językiem kupców i rzemieślników, skupiając się na treści, a nie na całej f o r m a l n e j otoczce.

– I co? – spytał Holbranver, który tej historii dotyczącej serivskiej uczelni nigdy nie słyszał.

– Zerwali jego afisz, podeptali, opluli, jego samego obili kijami i kazali wrzucić do lochu.

– Potem zaczęło się łyse lato – zaśmiał się D’Larno.

– Ano tak – podjął drukarz. – Wyznawcy Demetrosa, głównie młodzi żacy w maskach z ptasimi dziobami, chwytali nocą pergaminników, obcinali im brody i golili głowy. Niemal połowa doktorów była już łysa, gdy Demetrosa w końcu wypuszczono z lochu.

– Dalej jest w Serivie? – spytał Holbranver.

– Nie. Gdy tylko go wypuszczono, jego wyznawcy zanieśli mistrza na rękach do pobliskiego szynku, gdzie postawili go na stole i poprosili, by wygłosił mowę z okazji zwycięstwa nad pergaminnikami. Lecz Demetros, ku ich zdziwieniu, powiedział tylko kilka zgoła dosadnych słów, nieprzystojących doktorowi, a potem opuścił ich i wyjechał z miasta na północ, gdzie klimat ponoć bardziej sprzyja wolnomyślicielom. Nie zdziwiłbym się, gdybyś minął go po drodze, mości Holbranverze. Po jego odejściu spory powoli wygasły. Ale nie dlatego że pergaminnicy i antyformaliści poszli po rozum do głowy. To sam król zagroził, że jeśli nie zajmą się czymś pożyteczniejszym, rozgoni całą akademię na cztery wiatry.

– A ty mówisz, że nasza nauka jest wartościowa? – wtrącił się D’Larno. – Że czyni jakieś wielkie dzieło? Wielkie dzieło to cieńskrót Koppendam–Pashazaraj. Tysiąc mil w mgnieniu oka! Wielkie dzieła to Żebro Północy i Żebro Południa, cieństrzelby, cieńsilniki… Nasi dotorkowie nie dorównają anatozyjskim cieńmistrzom.

– Cieńmistrzowie to nic innego, jak profesorzy wschodu – wzruszył ramionami Holbranver. – U tych ludów nauka przeplata się z zaklinaniem cieni. Od dobrze wykształconej osoby oczekuje się jednego i drugiego. Mylisz się, myśląc, że uczeni nie interesują się dokonaniami cieńmistrzów. Sam poświęciłem wiele czasu, badając naturę słonecznego cienia.

Uczony przez chwilę patrzył na dno szklanicy, a potem dodał:

– Nie sądzę, by cieńmistrzowie uprawiali prawdziwą naukę. Nauka bada. Nauka objaśnia. Oni nauczyli się manipulować czymś, czego nigdy nie zrozumieli. Nie wiedzą nawet, dlaczego ich gusła i rysowane ochrą symbole działają, podczas gdy trochę inne gusła i symbole – już nie. Najprawdopodobniej nawet ich nie wymyślili. Kronika Alrestela sugeruje, że legendarnego cieńmistrza Summuradina uczyły istoty cienia, z którymi przypadkiem wszedł w kontakt. Osobiście sądzę, że wszystko, z czego korzystają cieńmistrzowie, to nauka tej drugiej strony, nauka cieni, która skaziła nasz świat. Chcecie wiedzieć, czym jest prawdziwa nauka? Opowiem wam o tajemnicy, której nikomu żem jeszcze nie zdradził, bo badania potrwają zapewne do końca mojego życia. Tajemnicy, którą każdy mógłby spostrzec i badać we własnej stodole, a jednak nikomu nie przyszło to do głowy. Bo tym jest właśnie nauka: odpowiadaniem na pytania, jakich wcześniej nie umieliśmy zadać.