Zamilkł. Nigdy nie słyszeli, by Holbranver mówił tak pewnie i składnie. Wpatrzony w refleksy świec na dnie grubej szklanicy, prowadził swój monolog jakby nie do nich, tylko do kogoś, kto spisuje kronikę jego życia.
Na chwilę podniósł wzrok, aby upewnić się, czy na niego patrzą, a potem zaczął opowieść.
– Na trop wpadłem przez kanalarzy – mówił – a konkretnie dzięki znajomemu, który opowiedział mi historię czarnych komór, właśnie od kanalarza posłyszaną. Był pierwszą osobą spoza cechu, która usłyszała tę opowieść – a ja drugą. Kanalarze opowiadali ją sobie bowiem tylko czasem, głęboką nocą i po kilku kuflach, kiedy chcieli poczuć na plecach ciarki. Zupełnie jak my opowiadamy historie o duchach bądź istotach cienia.
Kanały miasta Branvii miały wtedy ponad dwieście lat. Z początku cud świata, pierwsze takie na północy, zaczynały już popadać w ruinę. Niektóre przejścia się zawaliły, niektóre stropy zapadły, tak że w wielu piwniczkach widniały ziejące smrodem kratery, z których można było się dostać prosto do ścieku. Kratery czasem wylewały brunatną, obrzydliwą magmę – oprócz nieczystości ludzie wrzucali do nich wszystko: odpadki, martwe zwierzęta, trupy ludzkie. Tak tworzyły się złogi, które potrafiły całkiem zatkać prześwit kanału. Ze złogami walczyli zawodowi kanalarze, zawsze zgięci wpół, z nasączonymi octem chustami na twarzach i z latarniami w dłoniach.
Ich życie było zazwyczaj krótkie i ponure. Umierali na wszelakie choroby, cierpieli od parchów i owrzodzeń. Sam badałem kiedyś takiego, któremu od drobnego skaleczenia ręka zgniła aż do kości. Czasem tonęli, gdy niespodziewanie korytarz wypełniał się po strop cuchnącą breją. Padali też ofiarą rzezimieszków, którzy wykorzystywali kanały, by włamywać się do domostw.
Ale najbardziej ze wszystkiego kanalarze bali się czarnych komór.
W gęstej, poplątanej sieci tuneli pod Branvią było kilka pomieszczeń, do których nikt nie mógł wejść. Kanalarze, przekraczając próg, natychmiast słabli i dostawali nudności. Co gorsza – w tych komorach musiała się zagnieździć jakaś zła moc, bo pochodnie i lampy gasły, gdy tylko wnosiło się je do środka, i porażały prostaczków zabobonnym strachem.
Kanalarze twierdzili, że mieszkały tam bestie z cieńprzestrzeni. Ten i ów mawiał nawet, że komory nie widziały światła tak długo, iż na stałe połączyły się z cieńświatem, a kto tam wejdzie, trafia żywcem do krain mroku.
Pamiętam, jak pewien bogaty paniczyk ubzdurał sobie, że pokona cieniowe straszydła. Był nadzwyczaj uparty. Wprawdzie trafiali się wcześniej podobni, ale wystarczyło im zazwyczaj zejść na dół, jeden raz wonią się zaciągnąć, by porzucili swój zamiar. Ten jednak obwiesił się ekwipażem, miał nawet srebrny miecz, bo dał sobie wmówić, że to jedyna broń przeciwko duchom. Potem, z tym mieczem i cieństrzelbą w dłoniach, razem z dwoma kompanami wszedł do korytarzy i kazał się prowadzić do jednej z komór. Nigdy nie wrócił.
Zainteresowały mnie te historie. Sam wszedłem do takiej komory na chwilę i omal nie straciłem przytomności. Obwiązany byłem sznurem, za pomocą którego dwóch wynajętych parobków miało mnie wciągnąć, jeśli tylko przestanę napinać go co uderzenie serca. Gdy przecisnąłem się pod niskim łukiem do wnętrza, od razu ogarnęła mnie straszliwa duchota. Latarnia zasyczała i zgasła, a mnie zaczęło się kręcić w głowie. Rychło zapomniałem o pociąganiu sznura – następne, co pamiętam, to jak jechałem w tył na plecach, ryjąc w nieczystościach wielką bruzdę.
Gdy już się podkurowałem i obmyłem ze smrodu, całymi dniami myślałem, co może sprawiać, że w komorach panują tak dziwaczne warunki – i czy mogą one istnieć gdzieś jeszcze? Rozpytywałem wśród ludzi wszystkich fachów. Górnicy mieli zgoła inny problem, u nich trafiały się komory wypełnione ognistym powietrzem. Myślałem, że może to być w jakiś sposób powiązane, ale nie chciałem jednocześnie prowadzić dwóch wątków poszukiwań.
Wreszcie trafiłem na pewnego piwowara, który zdradził mi, że podobny problem mają z kadziami w browarze. Jeśli pełna kadź jest długo zamknięta, to gdy zajrzysz do niej ze świecą, płomień zaraz gaśnie. A gdy wsadzisz głowę przez malutkie okienko u szczytu, rychło stracisz przytomność.
Wtedy doszedłem do wniosku, że idzie o powietrze zastane, zamknięte. Pomyślałem, że aerum, gdy nie jest mieszane i poruszane wiatrem, zastyga niby żelatyna, przechodzi w jakiś nowy stan, który tylko przypomina powietrze.
Poprosiłem bednarzy o przygotowanie beczek o dwu warstwach uszczelnianych smołą, żebym mógł obserwować zamknięte powietrze, ale były nieporęczne i nie tak szczelne, jak chciałem. Rozwiązanie okazało się proste, a przyszło do mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Pewnego wieczoru zobaczyłem na ulicy, jak ślepy, beznogi starzec zabawia ludzi pod karczmą grą w trzy kubki.
Zamówiłem wkrótce dwa klosze z grubego szkła. Trzeba było przewieźć je aż z Brunszwii, bo u nas szklarze rozkładali tylko ręce, gdy pokazywałem im rysunek. Szybki, cechowe kufle, owszem, zrobią, ale szczelne naczynie takiej wielkości?
Klosze przywiózł po miesiącu posłaniec, w skrzyniach wyładowanych trocinami. Pamiętam, że jedna była porysowana, bo biedaka, który jechał traktem osiemset mil, napadli na gościńcu grasanci, myśląc, że ma w jukach złoto. Jednak zamiast kruszcu i klejnotów znaleźli coś, co ich herszt wziął za szklane nocniki, pewnie dla królewskiego dworu. Zabrali je, posłaniec ledwo uszedł z życiem. Ale ci ludzie z Brunszwii z innej gliny są ulepieni niż my, bo ów człowiek nie wrócił do domu z podkulonym ogonem, jak bym się tego spodziewał, ale dojechał do najbliższego miasteczka, gdzie poszedł prosto do magistratu i wszczął awanturę, że zaginął mu przedmiot ogromnej wartości, którego brak wywołać może dyplomatyczny kryzys. Na szczęście okazało się, że grasanci byli świetnie znani burmistrzowi, a jeden okazał się nawet jego siostrzeńcem. Burmistrz zaś nie lubił trudnych, długich zwrotów, takich jak „dyplomatyczna destabilizacja”. Jeszcze tego samego dnia wysłano do lasu ludzi, którzy przekonali zbójów do zwrotu naczyń.
Widzicie chyba, że współczesne nauki wiele zawdzięczają przypadkowi. Gdyby herszt nie był znajomym burmistrza, to jakiś zarośnięty zawalidroga siadywałby teraz jak król na szklanym nocniku, a mnie pochłonęłyby inne badania. Nigdy nie poznałbym tajemnicy życiowych sił.
Ale klosze dotarły, lekko tylko porysowane. Zaraz też zacząłem pracę – postawiłem je na stole z gładkiego marmuru, kładąc do nich po jednej myszy. Jeden klosz leżał tak, że malutki rowek w blacie doprowadzał do niego trochę powietrza. Drugi był całkiem szczelny.
I tak oto mogłem sam zbadać to, co kanalarze i górnicy wiedzieli już od dawna: że złe powietrze zabić może równie pewnie jak garota na szyi. Pod szczelnym przykryciem mysz po godzinie zaczęła robić się senna. Po dwóch godzinach dostała krótkiego ataku paniki, po którym szybko osłabła i zdechła. Gdy przestała oddychać, podniosłem ostrożnie klosz, wsadziłem pod niego nos i zaciągnąłem się głęboko – poczułem smród mysiego strachu i potu. No i dziwną, ulatniającą się duchotę.