Pod płaszczem, na boku szermierza, zaznaczał się kształt kolby. W skromnych izbach przy ulicy Alaminho Holbranver nie spostrzegł cieństrzelby. Nie wiedział nawet, że Arahon może taką posiadać, bo były to urządzenia piekielnie drogie i niebezpieczne. Widocznie w obawie przed złodziejami trzymał ją w ukryciu pod podłogą.
Wysokie buty o miękkiej podeszwie uczony widział już natomiast wcześniej, ale teraz do lewego, tuż poniżej cholewy, przywiązany był długi sztylet. Jego bliźniak wisiał przy pasie obok licznych sakiewek, których zawartości Holbranver nie próbował się nawet domyślać.
Tylko rapier był ten sam, bardzo długi, prosty, o koszowej rękojeści powgniatanej i poszczerbionej tak, że trudno było odgadnąć jej pierwotny kształt. Jednak teraz, w towarzystwie reszty uzbrojenia, wydawał się groźniejszy niż zwykle.
Gdy Y’Barratora skinął ręką na uczonego, ten spostrzegł, że lewa rękawica szermierza od środka pokryta jest płytkami z przyciemnionego sadzą metalu. Nie pojmował, dlaczego ktoś miałby opancerzyć wnętrze dłoni, a nie jej wierzch, ale przyzwyczaił się już o nic nie pytać.
Nie pytał też o niezliczone ślady na stroju, które przykuły jego uwagę. Szwy na kaftanie, zacerowane dziury w płaszczu, porysowane rękawice… To nie był nowy ekwipunek, zakupiony przez najemnika jakiegoś rodu. Na tym oporządzeniu wiele bójek i walk podpisało się pożegnalną, zamaszystą parafą bruzd, rys i zadrapań.
Holbranver poczuł dreszcz, jakby patrzył na wyślizganą od niezliczonych egzekucji rękojeść katowskiego topora albo żelazne buty o kolcach rudych od krwi.
Najbardziej niesamowite było jednak to, jak odmieniła się twarz szermierza. Wyglądał, jakby nagle odjęto mu dziesięć lat. Był wyprostowany jak struna, krok miał pewniejszy i bardziej miękki. Holbranver nieraz dziwił się, jak kostiumy potrafią zmieniać ludzi. Pocieszny grubasek, założywszy strój kapłana, od razu zyskiwał trudny do wytłumaczenia majestat. Przykładny ojciec, który przywdział pstrokaty mundur najemnej kompanii, gwałcił i rabował jak ostatni bandyta.
Strój Y’Barratory wydawał się działać jak soczewka – skupiał tego na co dzień wysokiego, swobodnie poruszającego się szermierza w postać optycznie mniejszą, bardziej zbitą, zagęszczoną, twardą.
Gdy wyszli na zewnątrz, Arahon uchylił kapelusza pobladłej Iorandzie. A gdy tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi, spojrzał w górę, na niebo, i wypełnił płuca zimnym powietrzem.
– Zapach nocnego rajdu – powiedział. – Nie ma nic lepszego, Holbranvczyku. Nic lepszego…
Uczony zdał sobie sprawę, że oto rusza ku nieznanemu u boku całkowitego szaleńca.
W większości cywilizowanych miast cieńmistrzom kazano żyć poza ich murami. Przymusowo wydawano też za nich niżej urodzone kobiety, które były nie tyle żonami, ile strażniczkami mającymi się upewnić, że mąż spędza noce we własnym łóżku, a po pracy wraca do domu, zamiast włóczyć się bez końca cieńskrótami i wchodzić do ludzkich sypialni, gabinetów, skarbców…
Mawiano, że żona każdego cieńmistrza ma pod poduszką sztylet, by zabić męża, jeśli tylko padnie na niego jakiekolwiek podejrzenie. Jeśli nawet była to prawda, dużo częściej niż żony sprawiedliwość wymierzał im rozwścieczony tłum.
Pogromy cieńmistrzów zdarzały się na Północy co kilka lat, zawsze kiedy następowało coś, czego nie potrafiono wyjaśnić inaczej niż manipulacją cieniem. Na przykład gdy z zamkniętej od środka komnaty znikał człowiek, gdy coś porywało dzieci z kołysek albo gdy jakiś skarbiec opróżnił się niespodziewanie. Choć ofiarami tłumów padali wtedy głównie podejrzanie wyglądający Anatozyjczycy, a nie prawdziwi cieńmistrzowie, bywało i tak, że tłuszcza faktycznie linczowała któregoś z tych nielicznych tajemniczych rzemieślników.
Ryzyko związane z fachem sprawiało, że cieńmistrzowie żądali za swoje usługi znacznych sum, najchętniej w klejnotach, które łatwo było zabrać ze sobą podczas ucieczki przed pogromem. Ta chciwość i fakt, że często więcej życia spędzali po drugiej stronie niż w świecie ludzi, bynajmniej nie przysparzały im sympatyków.
Cieńmistrza Hasima Y’Barratora poznał na wojnie, podczas oblężenia Koppendamu (trzeciego, gwoli ścisłości, bo podczas dwudziestu lat wojny Koppendam był oblegany i zdobywany cztery razy, tak że na wszelki wypadek mieszczanie trzymali w domach flagi każdej z walczących stron). Miasto, otoczone trzema pierścieniami wałów, pomiędzy którymi rozpościerały się błotniste fosy, wydawało się nie do zdobycia. Leon Jasny postanowił więc zaatakować jednocześnie z trzech stron, łącząc szturm na mury z atakiem przez podziemny przekop oraz natarciem przez cieńskrót. Żołnierze regimentu Arahona mieli wybór – mogli iść cieńprzestrzenią lub podciekającym tunelem wykopanym w błocie.
Szermierz wybrał to pierwsze. Utonięcia bał się bardziej niż samego diabła.
Okazało się, że Unia była gotowa na atak z każdej strony. Setki Vastylijczyków padły przy drugim murze pod huraganowym ogniem cieństrzelb. Dziesiątki zginęły, gdy do podkopów wpuszczono brudną, błotnistą wodę. Garstka tych najlepszych i najodważniejszych poległa, kiedy wrodzy cieńmistrzowie zawalili nagle całą cieńbokość szih, wywołując trzęsienie cienia, od którego ponoć zadrżały oba Żebra. Hasim w ostatniej chwili zdołał uskoczyć głębiej, pociągając za sobą czterech ludzi, w tym Arahona. Gdyby nie on, szermierz nie ujrzałby już światła dnia.
Godzinę po północy Y’Barratora wraz z Holbranverem stanęli pod drzwiami do pracowni Hasima w wąziutkim zaułku dzielnicy Contegro. Zaczęli stukać żelazną kołatką, ale choć wcześniej Camina przyniósł cieńmistrzowi list zapowiadający wizytę, nikt nie otwierał. Wydawało się, że Hasima nie ma w domu. Okna były ciemne, za drzwiami nie słyszeli żadnego odgłosu.
– Wejdźcie – rozległo się wreszcie gdzieś z tyłu, ze ślepego końca uliczki.
Y’Barratora uśmiechnął się i poszedł w tamtą stronę, skonfundowany Holbranver wskazał na drzwi, ale nim zdążył coś powiedzieć, szermierz rozpłynął się w mroku. Gdy uczony się zbliżył, zobaczył tylko gęstą czerń rozpiętą w rogu muru jak pogrzebowy całun. Zacisnął zęby i wszedł w nią. Na chwilę stracił wzrok, zakręciło mu się w głowie i ciarki spłynęły po plecach lodowatą strugą.
Potem wpadł na Y’Barratorę, potrącając go niezdarnie, mrużąc oczy jak noworodek, bo z ciemności ulicy przenieśli się wprost do rozświetlonego rzędami świec pomieszczenia. Gdy odzyskał wzrok, najpierw jego uwagę przyciągnęły krwistoczerwone otomany, potem mosiężny stolik ze smukłą fajką wodną, stojaki ze zwojami. Dopiero potem dostrzegł podnoszącą się z poduszek sylwetkę gospodarza.
Hasim trzymał w jednej dłoni kielich z grubego bursztynowego szkła. Tańczyły w nim refleksy światła, strzelające aż po ciemny sufit. Naszyjnik z klejnotami oraz turban ze złotogłowiu sprawiały, że mężczyzna wydawał się otoczony aureolą niczym anioł z malowidła. W środku tej aureoli widniało jednak oblicze zupełnie nieświęte; pokryta czarnym zarostem morda, zapadnięta, blada od niewyspania, poznaczona zmarszczkami.
– Interesy źle idą? – spytał Arahon. – Wyglądasz, jakby żona uciekła ci z sakiewką.
– Żona ma się dobrze, sakiewka też. Nawet lepiej niż powinny, bo obie grubieją w oczach. – Hasim zdobył się na słaby uśmiech.
Odstawił kielich i podszedł objąć przyjaciela. Jego żylaste palce, obciążone wielkimi sygnetami, poklepały plecy szermierza.
– Jest jakieś poruszenie – rzekł mu do ucha, trzymając go w niekomfortowo długim uścisku. – Żebro Północy drży co wieczór. Cienie się niepokoją. Ktoś przybył do miasta. Bardzo potężny cieńmistrz albo antyhelion.