Выбрать главу

– Anty… – zająknął się Arahon, uwalniając się w końcu z objęć przyjaciela.

– Nie mów, że nie czułeś.

– A powinienem?

– Tak, powinieneś. Koppendam, pamiętasz? Byłeś na cieńbokości, na którą schodzą tylko wyszkoleni mistrzowie. To zawsze zostawia ślad. Jak złamana kość, która łupie przy zmianie pogody.

– Miałem ostatnio ważniejsze sprawy na głowie, niż słuchać własnych kości.

Wiedział jednak, o czym mówi Hasim. Czuł to trzy razy. Raz w magazynie, w portowej dzielnicy, gdy skrzyżował broń z tajemniczą kobietą. Drugi raz na Klasztornym Wzgórzu, wkrótce po tym jak ocalił Caminę. Trzeci raz u Iorandy. Tej samej nocy, kiedy zginął Klucznik kopuły.

– To źle, bardzo źle – odparł Hasim. – Może usłyszałbyś coś pożytecznego. Może wcale byś tu nie przyszedł.

– Za dużo pijesz.

Korzystając z tego, że na chwilę umilkli, odezwał się Holbranver:

– Antyhelion? Człowiek, który zaprzedał się cieniom?

– Nie, panie królewski uczony – rzekł gospodarz. – Istota cienia, która przeszła na naszą stronę i pasożytuje na żywym człowieku. Nic dziwnego, że nie pisali o tym w twoich księgach. To magia, którą praktykują tylko na dalekim Południu czciciele mroku, słudzy Hebanowej Pani.

– Niemożliwe! – zaprotestował Holbranver. – Są istoty światła oraz istoty cienia. Nie ma nic pomiędzy, bo przecież…

Hasim zignorował uczonego. Zwrócił się do Y’Barratory.

– Gdzie chcesz się dostać?

Arahon podszedł do rozłożonej na pulpicie mapy Serivy. Holbranver spostrzegł, że naniesiono na nią siatkę z czarnego atramentu, geometryczną pajęczynę, która oplatała miasto. Przy każdej z linii widniał malutki podpis postrzępionym anatozyjskim alfabetem – cieńbokości, deklinacje, kąty wejścia i wyjścia.

Y’Barratora wskazał palcem punkt w północnej części miasta.

– Casa Viletta. Da się?

– Da. Ale naokoło, na dużej cieńbokości. Mają tam niezłego cieńmistrza, czuwa dzień i noc. Nie gwarantuję też, gdzie wyjdziecie. Słyszałem, że stary Lammond wydał skrzynię złota, aby odcienić posiadłość. W najważniejszych miejscach, takich jak skarbiec, sypialnia, gabinety, nic już nie rzuca cienia.

– Jaką trasę proponujesz?

– Trzy transłączenia, tutaj, tutaj i tutaj. Nie chcę nakładać na was większej liczby warstw, bo zmarszczka zaalarmuje innych cieńmistrzów. Zamiast tego pójdziemy w cieńbokość. Będzie nieprzyjemnie, ale znasz to. Poradzisz sobie.

– Nie lepiej przez wieżę portową? Stamtąd możesz transłączyć prosto do posiadłości…

Nie rozumiejąc nic z rozmowy, Holbranver postanowił rozejrzeć się dokładniej po pomieszczeniu.

Było okrągłe, z niskim, ciężkim sklepieniem, urządzone po anatozyjsku. W ścianach tkwiły małe okienka bez szyb. Za nimi blask księżyca obmywał dachy Serivy, wieże przy Placach Sześciu Rodów, latarnię w północnym porcie, wysokie, wsparte niezliczonymi przyporami ściany Bazyliki Światłowstąpienia. Następne okienko pokazywało Pękniętą Kopułę.

Latarnia… bazylika… kopuła. Holbranver nie rozumiał, jak to możliwe. Był kiedyś na latarni – bazylika widziana z niej była malutka, a Place Sześciu Rodów zasłaniał masyw Wieży Głodowej. Nie urodził się w Serivie, ale znał ją na tyle dobrze, że gdy próbował wyobrazić sobie, w jakim punkcie miasta znajduje się pracownia, dostawał zawrotów głowy.

Zupełnie jakby mapę, nad którą stali Y’Barratora z Hasimem, ktoś ścisnął w garści, skręcił tak, że obok siebie znalazły się budowle oddalone o wiele mil.

Holbranver zrozumiał. Tu nawet okna były skrótami w cieńprzestrzeń. Nie znajdowali się w niskim budynku w Dzielnicy Rzemieślników. Być może nie byli już nawet w Serivie.

Poczuł się źle na myśl, że są całkowicie zdani na cieńmistrza o podejrzanej, suchotniczej gębie. Gdyby z jakiegoś powodu zechciał ich uwięzić, gdyby musieli go zabić, nawet nie wiedzieliby, jak się stąd wydostać.

Holbranver poczuł ten sam lepki strach, który dopadał go często w małych pomieszczeniach. Nawet okna nie pomagały – wiedział już przecież, że są fałszywe. Tętno mu przyspieszyło. Z trudem kontrolował oddech.

Tymczasem szermierz i cieńmistrz skończyli planować trasę.

– Jeszcze jedna kwestia – zaczął Arahon. – Pozostawiam ją w twoich rękach, panie uczony.

– Ile mi dacie? – spytał Hasim bez ogródek, pieszcząc w dłoniach kielich.

– Słucham?

– Chyba dość jasno spytałem… Ile dostanę pieniędzy? Nie myślałeś chyba, że wszyscy będą nadstawiać karku za darmo tylko dlatego, że wpakowałeś własną córkę w takie kłopoty.

Holbranver otworzył usta, zamknął je, znów otworzył, jak ryba wyjęta z wody.

– No… niech będzie, że trzy escudo.

– Za trzy nie zrobiłbym ci nawet skrótu do piwnicy. Nie, panie uczony. Wiem, że jesteś pupilkiem króla. Więc dalej, poluźnij sakiewkę. Podaj nową liczbę. Taką, jaka mnie mile zaskoczy. Inaczej nici z przejścia.

Holbranver spojrzał z rozpaczą na Arahona, ale ten odwrócił wzrok. Jasne było, że nie zamierza mieszać się w negocjacje.

Uczony zrobił w głowie rachunek wszystkich swoich dóbr. Nie było tego wiele. Trochę złota. Małe konto w banku. Klejnoty, parę soczewek szlifowanych ze szmaragdów i rubinów, by badać różne właściwości światła słonecznego.

Rtęć!

Za ten odsączany z wulkanicznych skał płynny metal, zwany szybkim srebrem, płacono ośmiokrotność jego wagi w złocie. Odkąd jakiś medyk stwierdził, że rtęć musi być nieziemską substancją pochodzącą z gwiazd, wielu aptekarzy dodawało ją do odmładzających leków. Tylko kto w Serivie kupi od ręki wartą kilkadziesiąt złotych escudo rtęć, którą trzymał w pracowni?

– Mogę zapłacić dziesięć – rzekł w końcu. – Sześć mam przy sobie teraz. Reszta w ciągu tygodnia.

Gdy król dowie się, że sprzedał rtęć, którą mu powierzono do eksperymentów, będą z Sanne zrujnowani. Wiedział, że oznacza to ucieczkę w hańbie na Północ, ale nie widział innego wyjścia.

– Dwadzieścia – rzucił cieńmistrz. – Sześć teraz, reszta w ciągu tygodnia. Jeśli nie, to bogowie mi świadkami, znajdę cię i wypatroszę bez względu na to, w jakim zakątku świata się ukryjesz.

– To… dużo…

– Wiesz, co się stanie, jeśli was złapią? Za skrót w przestępczym celu inkwizycja będzie was łamać kołem i patroszyć na placu Guerra. A mnie zakopią żywcem w worku z głodnymi szczurami. A nawet gdy wszystko pójdzie dobrze, gdy – załóżmy – odbijecie dziewczynę i uciekniecie, to co potem? Myślisz, że Lammondowie nie zorientują się, że ktoś wszedł do ich posiadłości przez cienie? Będę potrzebował złota, by zmylić tropy, przekupić kogo trzeba.

– Dwadzieścia zatem.

– Dwadzieścia – rzekł Hasim, po czym anatozyjskim zwyczajem splunął na dłoń. Najpierw uścisnął ją uczony, potem Y’Barratora, który spojrzał na towarzysza spode łba.

Jemu Holbranver płacił przecież tylko kilka srebrnych reali.

Dobiwszy targu, Hasim zabrał się do pracy. Na jednym z końców pomieszczenia, w dużej niszy, rozpalił tyle świec i kaganków, że wkrótce wnętrze wypełniło się rażącym światłem. Holbranver z zaciekawieniem spostrzegł, że w każdym kaganku paliła się nieco inna mikstura, a w powietrzu rozniósł się gryzący zapach.

Pośrodku niszy stała wysoka płyta podobna do kamiennego ołtarza. Była stara, popękana, pokryta inskrypcjami w języku, którego uczony nie potrafił nawet rozpoznać.