Выбрать главу

Uczony coraz głośniej sapał. Wiedział, że w cieńprzestrzeni jest trochę powietrza – na tę cieńbokość przesączało się ono przez każdy cień po jasnej stronie. Mimo to panika oraz słabe płuca dawały o sobie znać. Zaczął się dusić.

Czując nerwowe szarpnięcia za pas, Y’Barratora przyspieszył, bulgocząc pod nosem przekleństwa.

– Turltuj! – krzyknął wreszcie i pociągnął Holbranvera prosto w pierwsze przetarcie.

Każde transłączenie przypominało wynurzenie z lodowatej, czarnej wody. Cień wypychał ich w jakieś miejsce po jasnej stronie – raz w małym zaułku, raz na dachu. Potem twardniał, tak że pod stopami czuli podłoże, które po chwili rozmiękało i wsysało ich na nowo. Kolejne dwa tunele prowadziły dużymi cieńbokościami, a ostatni tak wielką, że Holbranver aż stękał, czując, jak mrok miażdży mu pierś smolistymi obcęgami.

Cała podróż trwała zaledwie parę minut. Przeszli w tym czasie około dwustu kroków – tyle ile było z domu Iorandy do muru Pękniętej Kopuły. Ale gdy w końcu wynurzyli się na dobre w jakimś ciemnym, pachnącym kurzem składziku, Holbranver poczuł się tak, jakby cały dzień wchodził pod górę. Łydki paliły go żywym ogniem, a żołądek splótł się w rzemienny węzeł.

Oparł się o ścianę, rybimi haustami złapał trochę powietrza i dopiero wtedy był w stanie rozejrzeć się wokół.

W pomieszczeniu stały zamknięte amfory i jakieś zakurzone sprzęty. Wciąż było duszno, ale małe paski srebrnego światła, prześwitujące nad progiem, upewniły uczonego, że jest już na dobre w swoim świecie.

Y’Barratora stanął pod drzwiami, przykładając do nich ucho.

– Czekaj tutaj – szepnął po chwili. – Zobaczę, gdzie jesteśmy.

Uchylił skrzydło, a potem rozpłynął się w korytarzu po drugiej stronie.

Holbranver czekał. Wkrótce, gdy uszy przyzwyczaiły się do ciszy, zaczął rozpoznawać nocne odgłosy domostwa; ten cichy oddech pokojów i korytarzy, którego można doświadczyć, tylko obudziwszy się o dziwnej godzinie między północą a świtem. Gdzieś daleko tykał zegar, tnąc noc na równe sekundy. Ktoś chrapał. Zagubiona mucha bzyczała w korytarzu. Nieco dalej strzeliło drewno – to deska ugięta za dnia pod czyimś ciężkim krokiem z ulgą wróciła do pierwotnego kształtu. Po prawej, za ścianą, gałąź drapała mur cichymi szurnięciami. Wszystko podszyte było ledwie słyszalnym piskiem, dźwiękiem fletu, którym zapomniany bożek snu zatrzymywał ludzi w swojej krainie aż do świtu.

Uczony też niemal zasnął. Dopiero niespodziewane stąpnięcie pod drzwiami sprawiło, że naprężył się i wstrzymał oddech.

Y’Barratora wrócił.

– Nie jest dobrze – szepnął, wślizgnąwszy się do składziku.

– Jak to? – ziewnął uczony.

– Jesteśmy we wschodnim skrzydle, w kwaterach służby. Miejsce dobre, ale trzeba przejść tuż koło sypialni. Pokoje Raula są piętro wyżej, a na górę prowadzi wąskie gardło: podwójne schody w głównym holu. W sieni śpi lokaj, jest też dwóch strażników z latarniami.

– Ale… to duża posiadłość. Muszą chyba być tu jeszcze schody dla służby?

– Tak, zamknięte na klucz, a na półpiętrze dwóch zbrojnych gra w karty.

– Nie możesz ich… no, wiesz?

– Za dużo się nasłuchałeś historyjek o zabójcach – odparł szermierz. – Ludzie nie umierają cicho ani bez śladu. To zbyt wielkie ryzyko.

– Więc idziemy przez hol?

– Nie, mam inny pomysł. Chodź za mną, byle cicho.

Wyszli ze składziku, a potem ruszyli korytarzem o bielonych ścianach. Co jakiś czas mijali niskie drewniane drzwi, a wtedy Holbranver przeklinał w myślach swoją tuszę. Kroków Y’Barratory nie było prawie słychać, podczas gdy każde jego stąpnięcie zdawało się wywoływać basowy pogłos.

Wkrótce minęli otwarte drzwi do wyłożonej czarno-białą szachownicą sali balowej, której wnętrze zwielokrotniały wysokie lustra. Na dwóch przeciwległych ścianach otwierały się przejścia do pozostałych pokojów. Prześlizgnęli się jednak obok, dalej przemieszczając się wąskimi korytarzami dla służby.

Tak dotarli do kuchni, starej, jak z vastylijskich zamków. Oświetlał ją jedynie słaby blask księżyca. Były tu trzy ogromne piece, długie stoły, niezliczone garnki, kociołki oraz patelnie. Z sufitu zwisały wieńce czosnku i cebuli.

Ale i tu wkradła się nowoczesność.

W jednej ze ścian, tuż przy kamiennej podgrzewanej płycie, widniały uchylone drzwiczki.

Y’Barratora podszedł i otworzył je na oścież. Nieskazitelna czerń otworzyła paszczę, połykając bez śladu nocny poblask.

– To winda kuchenna. Cieńskrót na wyższe piętro.

– Takie skróty…

– …nie są przeznaczone dla ludzi, wiem. Ale jeśli pieczeń dla Raula Lammonda przeszła tędy wiele razy, nie tracąc przy tym smaku czy kształtu, wnioskuję, że i nam się uda.

– Ale… ja się nie zmieszczę.

– Bzdura, wejście jest szerokie. Zrobili je tak, by zmieścił się w nim cały baran na półmisku. A skoro baran przejdzie, to holbranvski uczony tym bardziej.

Holbranver nie był wcale tego taki pewien, ale wiedział, że spieranie się w środku pałacyku, do którego weszli, łamiąc wszelkie prawa, nie było szczególnie mądre.

Szermierz wsadził w cieńskrót dłoń, a potem przeszedł cały na drugą stronę. Holbranver czekał dłuższą chwilę, ale ze środka nie dochodził nawet najcichszy odgłos. Postanowił zatem pójść w ślady Y’Barratory.

Najpierw przełożył nogę, wyczuwając gdzieś na dole twarde podłoże. Potem z trudem przecisnął brzuch, aż wreszcie kucnął cały w cieńskrócie. W tym momencie światło kuchni przybladło, a po drugiej stronie za przetarciem widać było jakieś długie pomieszczenie.

Y’Barratora stał tam już z rapierem w dłoni. Drugą rękę wyciągnął w stronę Holbranvera, dając mu znak, by się nie ruszał.

Była to jadalnia. Choć światło księżyca wpadało tu przez kilka wysokich okien, całe wnętrze było dodatkowo rozświetlone jednolitym, rozproszonym blaskiem, charakterystycznym dla miejsc odartych z cienia. Holbranverowi trudno było ocenić, jak długa jest sala. Nie widział też, co jest bliżej, a co dalej. Razem z cieniami usunięto stamtąd punkty odniesienia, na których człowiek zazwyczaj polega, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

Uczony nie potrafił wyobrazić sobie życia w takim domu. Oszalałby prędko, ogłupiony dziwną perspektywą i jednolitym światłem. A jednak – bogata szlachta płaciła setki złotych escudo za odcienienie każdego, nawet najmniejszego sprzętu.

Do tej pory uważał to za ekstrawagancję, ale teraz zrozumiał, że robiono to dla ochrony przed ludźmi takimi jak Y’Barratora.

Tymczasem szermierz przestał już najwidoczniej słyszeć głosy, które go zaalarmowały, bo opuścił dłoń i dał znak, by szli dalej. Holbranver wygramolił się z cieńskrótu i wspólnie zbliżyli się do głównych drzwi jadalni. Potem uchylili skrzydło i wyślizgnęli się na korytarz.

Dopiero tutaj uczony zrozumiał, co zaniepokoiło jego przyjaciela. Daleko, za zakrętem korytarza, chowało się właśnie światło lampy. W jaki sposób szermierz usłyszał przez ścianę szuranie czyichś stóp – tego Holbranver nie umiał powiedzieć.

– Mamy pewnie kilka minut, nim strażnik wróci – szepnął Arahon.

Ruszyli w dół korytarza, dużo szerszego i wyższego niż ten na parterze. Ze ścian patrzyły na nich martwe oczy kolejnych uwiecznionych na płótnie Lammondów – wszyscy w złoconych napierśnikach, ogromnych perukach i z egzotycznymi zwierzętami u stóp. Holbranver uśmiechnął się, widząc nieudolnie namalowanego geparda. Było oczywiste, że serivscy malarze, choć żyli na brzegu Morza Sargassowego, nie widzieli na oczy wielu zwierząt Południa.