Выбрать главу

Arahon znów zmienił pozycję, długim ślizgiem przebijając się przez półokrąg, który zacieśniała wokół niego trójka najbliższych szermierzy. Pajączki koziołkowały, rozgarniane na boki jego stopami.

Zwarł się z mężczyzną, który stał najbliżej wyjścia. Kątem oka widział, że pozostali już nadchodzą, że ma czas tylko na trzy, cztery uderzenia. Skrzyżował rapier z przeciwnikiem dwa razy w górnej kwarcie, potem w dolnej, pracując stopami tak, by wróg znalazł się pomiędzy nim a towarzyszami. Przy trzeciej wymianie uderzył błyskawicznie lewakiem, ale strażnik zbił ten cios sztyletem. Magiczny Krąg przemówił w głowie Arahona, wskazując mu jedyną pozycję, w której stojący w rozkroku przeciwnik nie będzie mógł kontrować. Szermierz zmienił miejsce jednym szybkim ruchem, zbił niezgrabną kontrę, a potem przebił wroga rapierem, wsuwając ostrze dokładnie pod trzecie żebro.

Tak zginął Iorno Auricio Y’Salamancha, młody szlachcic z upadłego rodu, który przyjechawszy niedawno do Serivy, piął się wolno po szczeblach szermierczej kariery; praca dla Lammondów była jego pierwszym poważnym zleceniem, a usposobieniem i wyglądem nie różnił się bardzo od Y’Barratory sprzed dziesięciu lat.

– Durnie! Przeklęci durnie! – ryczał Raul.

Arahon znowu spróbował zatoczyć koło, by rozdzielić przeciwników. Oni jednak nie rzucali się już na niego. Szli razem, także starając się sunąć stopami tuż nad podłogą, nie pozwalając się rozdzielić. Mierzyli w jego stronę ostrzami rapierów.

Y’Barratora wyszedł im naprzeciw, odrywając od pasa kolejną sakiewkę. Rzucił im ją w twarze – zawartość w locie zmieniła się w chmurę białego alchemicznego pyłu, tak drobnego, że unosił się jak mgła. Przeciwnicy zaczęli się cofać, kaszląc i przecierając oczy rękawami, a wtedy on wpadł w chmurę, wstrzymując oddech.

Zanurkował pod ciosem rapiera Beneddito Scorzy i uderzeniem lewaka w gardło zakończył życie tego florentyńskiego najemnika o śniadej twarzy i anielskim głosie, który słynął z rzewnych piosenek o północnych wojnach, śpiewanych wieczorem przy winie. Teraz z jego gardła, które tyle razy zachwycało słuchaczy, dobył się tylko bulgot i chlusnęła krew, a Y’Barratora przeszedł nad jego drgającym ciałem, zmierzając w stronę pozostałych trzech.

Tamci cofali się nadal, a on kroczył w ich stronę nieustępliwie jak śmierć – pożeracz opowieści, który kończy cudze historie, dopisując do nich ostatni krwawy rozdział.

Nie mieli zamiaru się poddawać, zaatakowali niemal jednocześnie – trzy ostrza i dwa sztylety przeciwko jego rapierowi i lewakowi.

Uniknął jednego ciosu, sparował, przebijając się krótkim półpiruetem na drugą stronę. Kontratakował, zrobił unik, w przelocie zatopił lewak w czyimś udzie, ale nie zdołał już go wyjąć. Spadły na niego kolejne ciosy, z których jeden rozorał mu biodro tuż pod grubym pasem. Jeszcze kilka razy błysnęły ostrza, ranny strażnik odturlał się na bok, wyjąc z bólu.

Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i zaatakowali jednocześnie z lewej i prawej. Dwa rapiery i dwa sztylety przeciwko jednemu ostrzu.

Y’Barratora usunął się na bok, zbił błyskawiczne pchnięcie, znowu się usunął, ale nie potrafił zyskać dogodnej pozycji, zawsze jeden z napastników pozostawał z jego lewej, a drugi z prawej strony. W końcu znów natarli jednocześnie, zasypując go gradem ciosów, zakończonym dwoma błyskawicznymi pchnięciami.

Holbranver sapnął, widząc, jak Arahon zbija jedno ostrze, a drugie w desperacji chwyta dłonią. Dopiero po sekundzie przypomniał sobie, że ta dłoń nie była goła. Klinga zgrzytnęła na metalowych płytkach, wyścielających od środka rękawicę szermierza. Przeciwnik spojrzał ze zdziwieniem na rękę Arahona, a on szarpnął mocno, wciągając strażnika między siebie i tego drugiego. Złapany puścił rękojeść, przerzucił sztylet do prawej dłoni, a Y’Barratora, parując cios jego towarzysza, jednocześnie rąbnął rozbrojonego trzymanym za ostrze rapierem. Ciężka koszowa garda uderzyła z chrupnięciem w twarz, trysnęła krew, przeciwnik cofnął się oszołomiony.

Od lewej podkradł się szermierz ranny w udo, ale Y’Barratora widział go kątem oka. Zmienił pozycję i natarł, przebijając mu pierś. Tak oto zabił człowieka, który go rozpoznał – Ernesta Bittrucciego, weterana oblężenia Koppendamu, z którym niegdyś siedział w jednym okopie, choć zapomniał o tym, bo nie miał dobrej pamięci do twarzy.

Ostatni dwaj przeciwnicy Arahona krzyknęli z rozpaczy, widząc kolejnego przyjaciela na ziemi. Ten ze złamanym nosem wytarł krew rękawem, po czym wraz z towarzyszem ruszył ze zdwojoną siłą. Y’Barratora uśmiechnął się. Wiedział, że złość działa lepiej niż rzucony w twarz alchemiczny pył.

Pyzate amorki ze sklepienia przypatrywały się ciekawie, gdy po krótkiej wymianie ciosów rozciął gardło szóstego strażnika – Aurelia Ramona, siwiejącego najmity, który przynosił Sanne jabłka z ogrodu. A potem zatopił rapier w brzuchu siódmego, byłego żołnierza gwardii miejskiej, Silvia Dandala, który przystał do Lammondów, bo wyższa pensja pomagała mu utrzymać trójkę dzieci, z którymi został po tym, jak jego żona umarła na tyfus.

W sali zapadła cisza. Ósmy przeciwnik dopełzł już do drzwi i tylko raz spojrzał za siebie. Pośrodku wytwornej balowej sali, na posadzce zasłanej metalowymi pajączkami, w chmurze alchemicznego pyłu stał arcymistrz Arahon Y’Barratora, otoczony siedmioma trupami.

Raul Lammond już nie krzyczał. Patrzył z wybałuszonymi oczyma. Tak samo Holbranver i Sanne. Wiedzieli, że byli świadkiem czegoś historycznego – geniuszu śmierci, który z pewnością przeszedłby do legendy, gdyby najemni szermierze cieszyli się takim uznaniem jak pisarze czy poeci.

Raul ocknął się pierwszy. Wycelował w Y’Barratorę swoją cieństrzelbę i pociągnął za spust. Sanne pisnęła.

W prostym mechanizmie broni dwie pokryte inskrypcjami cieńmistrzów płytki zetknęły się pod kątem prostym, otwierając skrót do straszliwych cieńbokości. Pocisk został wepchnięty sprężyną w cieńskrót i zaraz powinien wystrzelić z niego po drugiej stronie, roztopiony w falę płynnego żelaza i pchany niewiarygodnym ciśnieniem.

Tak się jednak nie stało.

Nie świsnęło, nie buchnął dym, bo kula nigdy nie opuściła lufy. Zaginęła gdzieś w cieńprzestrzeni. Przechwyciła ją tam siła, której natury ani Arahon, ani nikt inny na sali nawet się nie domyślał.

Raul zdziwiony popatrzył na broń, a potem dał znak stojącemu z tyłu lokajowi, by podał mu pistolet prochowy.

Y’Barratora tymczasem wyciągnął rękę w stronę Holbranvera, a ten rzucił mu swoją cieństrzelbę – trochę niezdarnie, trochę za wysoko. Szermierz zrobił jednak dwa taneczne kroki, chwycił kolbę z orzechowego drewna, opadł na lekko ugięte nogi, wycelował i strzelił.

Rozgrzana piekielnym gorącem kula przeleciała przez cieńbokość bahmut i trafiła Raula Lammonda w sam środek czoła, wyrywając mu potylicę i obryzgując krwią lokaja.

Rana zaskwierczała i zadymiła, a roztopione żelazo jeszcze chwilę żarzyło się na ścianie.

Lokaj krzyknął straszliwie.

Krzyczała też Sanne; tylko Holbranver zachował zaskakujący spokój. Podniósł dziewczynkę, przerzucił sobie przez ramię, a potem ruszył brzegiem sali w kierunku drzwi do korytarzy dla służby. Przeładowując broń, Y’Barratora szedł chwilę tyłem, by się upewnić, że nikt za nimi nie biegnie.

Po chwili pędzili już razem w stronę cieńskrótu.

– To było niesamowite – wydyszał Holbranver. – Tacy jak D’Larno będą o tym opowiadać legendy.

– Lepiej nie. Nie ma powodu do dumy – odparł Y’Barratora. – Owdowiłem właśnie niejedną kobietę. A wszystko dla głupiego cieniorytu…