– Dopadłeś tego drania Raula! – krzyknął uczony, ślizgając się na zakręcie korytarza.
– I co z tego? Nie powinienem był go zabijać – wydyszał szermierz. – Poniosło mnie. To syn granda! Nie będzie już dla mnie bezpiecznego miejsca w mieście. Żaden ród nie da mi zajęcia.
Holbranver nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Jego towarzysz, odniósłszy najwspanialsze zwycięstwo w historii szermierczych potyczek, zachowywał się, jakby właśnie przegrał.
Tymczasem daleko za nimi znowu rozległy się odgłosy pościgu. Kolejni strażnicy musieli już dotrzeć do sali i znalazłszy ciało pracodawcy oraz przyjaciół, postanowili ich pomścić.
– Szybciej – warknął Arahon.
Minęli kwatery służby, dopadli do składziku, zatrzasnęli za sobą drzwi, a szermierz wbił w futrynę nóż wyciągnięty z cholewy, blokując skrzydło. Ale gdy uczony chciał już wskoczyć w przetarcie, Arahon go powstrzymał.
– Czekaj. Coś jest nie tak – powiedział. Zbliżył się do smolistej plamy na ścianie, a potem zanurzył w niej dłoń.
Gdy ją wyciągnął, rękawica parowała.
– Co?
– Droga jest niestabilna… Granica między cieńbokościami się wykruszyła, skrót opadł niżej. Hasim nigdy by na to nie pozwolił. Chyba że…
W korytarzu za nimi rozległy się krzyki. Zbrojni, szukając intruzów, wyważali kopniakami drzwi do pokojów.
Y’Barratora spojrzał na dziewczynkę i jej ojca. Uczony zamarł, zdawszy sobie sprawę, że szermierz się boi.
Decyzję podjęła za nich Sanne.
– Ojciec Raula, stary Lammond, to okropny człowiek. Nie może nas złapać, tato. Lepiej nam umrzeć.
Mężczyźni skinęli głowami porozumiewawczo, a potem wszyscy weszli w skrót. Y’Barratora podążał z przodu, a Holbranver za nim, jedną ręką trzymając się kurczowo jego pasa, a drugą przyciskając do siebie Sanne.
Nie potrafili powiedzieć, jaka to cieńbokość, ale była gorąca, grząska. Wędrówka do pierwszego transłączenia przypominała wspinaczkę pod górę gęstej melasy. Płuca paliły, a głowy ćmiły z braku powietrza.
Szermierz czuł, że skrót powoli się rozsypuje. Wiedział też, że nie ma już odwrotu. Jeśli znikło choć jedno z przetarć, zginą w cieńprzestrzeni, szukając go nadaremnie – niepowstrzymany łańcuch transłączeń rzuci ich w próżnię.
Na szczęście pierwsze ze śródprzejść było na swoim miejscu. Wynurzyli się na chwilę w altanie jakiejś posiadłości, a potem mrok wessał ich ponownie, nim zdążyli choćby porządnie zaczerpnąć powietrza.
Kolejne skróty także działały. Pierwszy – w zaułku przy portowej wieży, drugi – na czyimś dachu.
Po tym ostatnim transłączeniu wylądowali w najgłębszym, najgorszym skrócie.
Tylko raz w życiu Y’Barratora doświadczył takiej cieńbokości. Podczas ataku na Koppendam, kiedy Hasim uratował mu życie. Ciśnienie i temperatura były nieznośne. Musiał przymknąć oczy, bo czuł się, jakby ktoś położył na nich rozgrzane węgle. Osłaniając twarz rękawem, na bezdechu parł do przodu w obawie, że nie dostrzeże następnego przetarcia. Za nim Holbranver grzązł i potykał się, szarpiąc gwałtownie za pas szermierza.
Byli dużo poniżej obszarów stabilizowanych Żebrem. Przetarcie stanowiło jedynie plamkę, trochę tylko jaśniejszą niż smolista czerń wokół.
Skrót opadł jeszcze niżej. Granice tunelu nie wytrzymały, roztopiły się. Do środka wdarła się żywa, chaotyczna cieńprzestrzeń, wypełniła nozdrza niczym gotująca się smoła, zaczęła rzucać nimi na wszystkie strony jak rwąca rzeka. Y’Barratora słyszał gulgoczący krzyk dziewczynki oraz ryk Holbranvera, ale parł do przodu. Ciągnął ich za sobą, gorączkowo próbując sobie przypomnieć, jak długo jest w stanie przeżyć człowiek na takiej cieńbokości.
– Idźmu! Niesatłumułu siu! – krzyknął, czując, że cieńprzestrzeń gulgocze mu w gardle. Nie miał pewności, czy Holbranver go słyszy.
Wdech, który musiał po tym krzyku zrobić, był najboleśniejszy w całym jego życiu.
Próbował nie myśleć o bólu, odciąć się od niego, tak jak uczył nauczyciel szermierki. Tymczasem stopy rozgarniały miękką breję cienia. W głowie wirowało. Arahon nie czuł już, gdzie jest góra, a gdzie dół. Nie wiedział nawet, czy idzie naprzód.
Jedno tylko potrafił jeszcze stwierdzić: ruszał nogami. A przetarcie majaczyło już blisko. Było zapadnięte w sobie, spłaszczone jak jabłko rozgniecione butem na posadzce. Po drugiej stronie nie było widać pokoju Hasima, ale Y’Barratora nie miał wyboru – musiał skoczyć.
W tym momencie zdał sobie sprawę, że od kilku chwil nikt nie ciągnie go już za pas. Przeklął w myślach i odwrócił się, zapominając, że wzrok jest tu bezużyteczny. Holbranvera nie było nigdzie w zasięgu ręki.
Choć Y’Barratora dusił się, zrobił kilka kroków do tyłu, macając rękoma jak ślepiec.
Zderzył się z Sanne. Ta najpierw objęła jego udo, potem, gulgocząc coś, czego nie potrafił zrozumieć, zaczęła ciągnąć go w głąb, w stronę przeciwną do przetarcia.
Zrobili kilka kroków.
Wtem, młócące wściekle w mroku, ramię Holbranvera rąbnęło Arahona w pierś i posłało go i Sanne kilka stóp w tył. Szermierz zrozumiał, że uczony spanikował i rzuca się teraz na wszystkie strony.
Odwrócił się w lepkiej mazi, osłonił oczy przed piekielnym blaskiem antysłońca.
Przetarcie gasło w oczach. Każda sekunda zwłoki mogła oznaczać, że zostaną tu na pewną śmierć. Sanne tymczasem dostała spazmów jak ktoś, komu zaciśnięto na szyi stryczek. Arahon w myślach zobaczył najbardziej prawdopodobną sekwencję zdarzeń – że będzie walczył z miotającym się jak ryba uczonym, że mając obie ręce zajęte ciągnięciem go, straci Sanne, że wszystko będzie trwało o wiele za długo.
Zdecydował.
Rycząc przekleństwa, które cień dusił mu w gardle, z oczyma oślepionymi antyświatłem, przyciskając do boku dziewczynkę, wyskoczył z cieńprzestrzeni.
Holbranver został za nim.
XVIII
Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie, Arahon zrozumiał, że są zgubieni.
Przetarcie nie prowadziło do znajomej pracowni Hasima, tylko w falującą, krwistoczerwoną przestrzeń. Przed nim, pośrodku plamy karmazynu, majaczyły sylwetki dwóch istot ulepionych z mroku, zbyt chudych, by mogły być ludźmi.
Przez moment Y’Barratora myślał, że przed śmiercią będzie miał okazję zobaczyć jakiś inny, sekretny świat, ale nagle jego błędnik zaczął znowu działać, a widok obrócił się, stanął na głowie. Szermierz nie patrzył już na czarne, wrzecionowate postaci – to były cienie. Nie czerwona przestrzeń rozpościerała się przed nim, lecz podłoga kryta dywanem. Na jego skraju leżał martwy cieńmistrz Hasim. Wpatrywał się w Arahona szklistym wzrokiem. Nad ciałem stała zaś para, jakiej Y’Barratora nigdy wcześniej nie widział.
To nie byli zbrojni Lammondów ani najemni szermierze. Mężczyzna o wodnistych oczach i kobieta z krótko przyciętymi rudymi włosami mieli bladą skórę mieszkańców Brunszwii. Na szyi kobiety zobaczył tatuaże cieńmistrza. Oboje trzymali cieństrzelby, ich torsy osłaniały pancerne napierśniki z dziwnymi mechanizmami, oczy zaś gogle, które wcześniej Y’Barratora widział tylko raz – u osób szkolonych do walki po drugiej stronie.
Gdy Arahon uniósł się na drżących rękach, kobieta zamknęła skrót za jego plecami jednym słowem. Mężczyzna wyciągnął przed siebie lufę z ciemnego żelaza.
– Arahonie Y’Barratora, nawet nie drgnij – rzekł.
Szermierz znów wybiegł myślą naprzód, w mgnieniu oka oceniając swoje szanse. Potem spiął mięśnie i potoczył się za najbliższą kolumnę, zostawiając Sanne na środku podłogi. Nie strzelali. Kobieta zaśmiała się, a potem rzekła: