Выбрать главу

– Jesteś głupi, jeśli myślisz, że zostawiliśmy choć jedną drogę ucieczki. Wiesz chociaż, gdzie twój szalony przyjaciel postanowił założyć pracownię? Stąd nikt się nie wydostanie. A gdybyś jakimś cudem zdołał to uczynić, nie znajdziesz bezpiecznego miejsca. Zdradzi cię każdy cień.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, z czyjego rozkazu przychodzimy – dodał mężczyzna. – Skończ z tymi bzdurami. Poddaj się.

Dysząc ciężko i opierając się plecami o kolumnę, Arahon spojrzał w róg pracowni. W miejsce, gdzie wcześniej był skrót łączący pokój z zaułkiem w dzielnicy Contegro. Oprawcy zamknęli i tę drogę ucieczki.

Widział jeszcze okna, skróty do różnych zakątków miasta. Były zbyt małe nawet dla Sanne. Pozostawały mu zatem zwykłe drzwi na końcu pracowni. Tylko gdzie naprawdę znajdował się dom cieńmistrza?

Wiedząc, że czas się kończy, Arahon sięgnął do pasa. Miał przy nim jeszcze trzy sakiewki. Pierwsza zawierała wytrychy, wziernik z cieńskrótem i inne narzędzia. Drugiej nie mógł użyć – miał w niej stalowy cylinder z lotną trucizną, która zabiłaby wszystkich w pomieszczeniu. Ale trzecia…

Jednym ruchem oderwał ją od pasa. W środku, pod wyprawioną skórą, jego palce poczuły proszek i szklaną kapsułkę. Zgniótł ją, a potem rzucił przez ramię, zakrywając rękawem oczy. Rozległ się suchy trzask i pomieszczenie zalała fala światła.

Y’Barratora wypadł zza kolumny, chwycił krawędź dywanu i pociągnął go, wkładając w to całą siłę grzbietu i żylastych ramion.

Dywan przesunął się tylko o kilka cali, ale to wystarczyło. Oślepieni napastnicy zachwiali się, runęli na podłogę. On zaś porwał w biegu Sanne, która jęczała, trąc oczy, a potem ruszył pędem w stronę drzwi.

Byli lepsi, niż myślał. Jeszcze nie zdążyli się podnieść, jeszcze przed oczyma latały im czarne plamy, a już zaczęli strzelać. Dwie kule odłupały ze ścian odpryski kamienia, ale nim przeładowali broń, Arahon był już na zewnątrz, na kręconych schodkach wiodących w dół.

Nie wiedział, dokąd biegnie. Piętro niżej były trzy pary drzwi, ale nie miał czasu ich sprawdzać, pędził dalej. Po chwili wiedział już, że są w jakiejś wieży, a pracownia znajduje się na jej szczycie. Sądząc po zakrzywieniu zewnętrznej ściany, wieża miała około trzydziestu stóp średnicy. Na piętrach zauważył anatozyjskie płaskorzeźby.

Nie przypominał sobie takiego budynku w całej Serivie. Niepokoiło go też, że nigdzie nie dostrzegł ani jednego prawdziwego okna.

Dotarli na sam dół. Śmierdziało tam wilgocią. Posadzkę pokrywała sięgająca kostek woda. Mały kaganek oświetlał pokrytą glonami ścianę, a na jej środku widniała masywna przerdzewiała furta z litej stali, zamykana kołowym zamkiem. Jeden rzut oka na cieknącą po krawędzi framugi wodę oraz długie rzędy ochronnych rytów wystarczył, by Arahon zrozumiał, gdzie się znajdują.

Poczuł na plecach ciarki.

– Umiesz nurkować? – spytał dziewczynkę.

Sanne pokręciła głową.

– Kiedy otworzę te drzwi, weź głęboki oddech, zaciśnij mocno nos palcami, a drugą ręką trzymaj się mnie. Nie puszczaj i nie wypuszczaj powietrza, choćby…

Na schodach dźwięczały już odgłosy podkutych butów.

Mężczyzna chwycił za zamek i dokończył, stękając z wysiłku:

– …choćby nie wiem co się działo… Może być wielki hałas… Może w nas… uderzyć… bardzo… zimna woda. Rozumiesz?

Sanne skinęła głową, patrząc na niego z przerażeniem.

Zardzewiałe zapadki nie poddawały się. Y’Barratora stał na szeroko rozstawionych nogach, wszystkie mięśnie mu drżały, a na czoło wyszły sine żyły. Para łowców była już blisko.

– Nie wypuszczaj… powietrza… aż… będziemy… na górze. Kurwa… portowa… by… to… to… Teraz!

Zamek ustąpił. Żelazne skrzydło otworzyło się z impetem, rzucając Y’Barratorą o ścianę, ale szermierz nie puścił obręczy. Rozległ się ogłuszający ryk, zgasł kaganek, wszystko wypełniła piana i lodowata woda, pchająca ich z siłą tarana. Nim Arahon wymacał Sanne i przycisnął ją do siebie, wodę mieli już po piersi.

Dzięki temu, że stali z boku, prąd nie wtłoczył ich na górę po schodach, ale i tak szermierz musiał użyć wszystkich sił, by wiry nie oderwały go od włazu. W buzującej pianie nie mógł złapać oddechu, a uderzenie o mur boleśnie stłukło mu żebra.

Przez całe życie najbardziej bał się utonięcia.

Z trudem powstrzymał atak paniki, przycisnął mocniej dziewczynkę i zamknął oczy.

Czekał, aż woda sięgnie prawie pod sufit. Wtedy złapał ostatni haust powietrza, zanurzył się i spróbował wypłynąć na zewnątrz. Cichy, ale potężny prąd wepchnął go zaraz z powrotem za żelazne skrzydło. Spróbował jeszcze raz – znów to samo.

Wtedy zrozumiał, że popełnił błąd. Wiedział już, że woda będzie wpadać do środka, dopóki nie zaleje wyższych kondygnacji – a to może trwać dłużej, niż będą w stanie wytrzymać.

Tętno znów mu przyspieszyło. Tym razem nie potrafił się już uspokoić. Wiedział, że każde łupnięcie krwi w skroniach przybliża go do momentu, gdy już nie będzie w stanie powstrzymać wdechu i jego płuca zaleje lodowata kipiel.

Znów podciągnął się do skrzydła, wymacał po drugiej stronie uchwyt, a potem ścisnął go mocno i przerzucił ciało na drugą stronę, w napierający nurt. Od razu stęknął z bólu. Czuł się tak, jakby wisiał z ogromnym głazem przywiązanym do nóg. Ciało miotało się w lewo i prawo, szarpane rwącą wodą. Chciał puścić dziewczynkę i pomóc sobie drugą ręką, ale bał się, że Sanne się nie utrzyma i odpłynie z prądem.

Straciwszy już dzisiaj Holbranvera, wolał raczej zginąć, niż porzucić dziewczynkę.

Wisiał więc tak w czarnej rwącej wodzie, próbując podciągnąć się bliżej wyjścia. Wreszcie, gdy prąd lekko zelżał, z desperacją naprężył mięśnie. Ramię bolało, jakby zaraz miał wyłamać sobie staw, a mimo to podciągnął kolana do brody, zahaczył jednym o żelazną sztabę na krawędzi skrzydła. Czując, że dziewczynka trzyma się mocno, pomógł sobie na chwilę drugą ręką. Wypchnął się jeszcze wyżej, chwycił futrynę. Znów chwilę wisiał, wiedząc, że jeśli nawet wysunie się na zewnątrz, prąd wepchnie go z powrotem i nie starczy mu sił, by powtórzyć wszystko raz jeszcze.

Osłabł, płuca mu pękały. Ostatnim wysiłkiem powstrzymywał się od wzięcia wdechu.

Prąd znów zelżał. Szermierz przepchnął się na drugą stronę drzwi i popłynął ku górze, przebierając nogami, z trudem znosząc bezwolne ruchy dławiącego się gardła.

Otworzył oczy. Oślepił go ostry, jasny blask. Czy to znaczyło, że już nie żyje?

W końcu wystrzelili ponad powierzchnię spokojnych, posrebrzonych księżycem fal zatoki. Arahon zaczął łapać powietrze wielkimi haustami, krztusił się, kaszlał, prychał. Drgające jak galareta ręce i nogi odmawiały mu posłuszeństwa, ułożył się więc na plecach.

Położył głowę Sanne na swojej piersi. Nie miał nawet siły sprawdzić, czy dziewczynka jeszcze żyje. Woda wokół kipiała – to pryskały ostatnie bąbelki powietrza uciekające z wieży, z jej zalewanych pokojów, sypialni. Uciekające z płuc tonących, razem z ich przerażonym rykiem.

Y’Barratora leżał chwilę na falach, pieszczony tymi bąbelkami. Przed nim, na brzegu, majaczył rozjaśniony tysiącem latarni półksiężyc Serivy.

Poczuł senność. Przestraszył się, że straci przytomność i utonie, ale nie był w stanie zmusić się do ruchu. Dopiero głośne kaszlnięcie Sanne wyrwało go z odrętwienia.