Выбрать главу

– Przy Pękniętej Kopule?

– Niedaleko.

– Interesujące. Idźmy więc… Właśnie, jak się nazywa szermierz?

– Martenez – bez wahania skłamał Arahon. – Zwą mnie mistrz Martenez Grenata.

Kobieta skinęła głową. Już miała ruszyć w dół ulicy, gdy Sanne zatrzymała ją chrząknięciem.

– A pani? Też mamy prawo wiedzieć, kogo zabieramy ze sobą.

– Możecie nazywać nas Legionem.

To słowo dźwięczało jeszcze chwilę w uszach Y’Barratory, budząc kręgi w jego mętnej, pomieszanej pamięci. Wydawało mu się, że słyszał je wcześniej, choć pewnie nie we własnym życiu. Czy to był ślad wspomnień Kalhiry?

Dopełniwszy grzeczności, ruszyli razem w głąb Serivy, zanurzonej w najciemniejszym, najzimniejszym momencie nocy. Y’Barratora spoglądał co jakiś czas na kobietę. Rozważał różne możliwości. Zabić ją z zaskoczenia? Nie wątpił, że gdy tylko dowie się prawdy, będzie próbowała pomścić krewniaczkę. Z drugiej strony uważał, że jest jej coś winien.

Przypomniał sobie słowa Iorandy. Ociekająca krwią sieć, którą uplótł, była już nie do opanowania.

Szczególnie teraz, gdy tak piekielnie bolała go głowa.

Szedł za kobietą kolejnymi uliczkami. Obok maszerowała Sanne, która kilka razy pociągnęła nosem. Nie widział tego w mroku, ale był pewien, że teraz, gdy nikt na nią nie patrzył, dziewczynka płakała.

Sam czuł przykry ucisk w gardle. Kolejnych jedenaście trupów. Kolejny martwy przyjaciel – bo tak już zaczął traktować uczonego.

A to jeszcze nie był koniec.

Dotarli do dzielnicy Escapazar około dwóch godzin przed wschodem słońca. Y’Barratora przyspieszył, gdy znalazł się wśród znajomych zaułków. By uniknąć niepożądanych świadków, planował wejść do domu Iorandy tylnymi drzwiami, minął więc ulicę Dehinjo i skierował się na stromą alejkę, która prowadziła prosto do furtki pod balkonem. Gdy byli już blisko, kobieta chwyciła go za ramię.

– Poczekaj – rzekła. – Drzwi tego domu… to te drugie po lewej, na szczycie ulicy?

– Skąd wiesz? – spytał zdziwiony.

– Bo są wyważone.

Nie pytał, skąd Legion tak dobrze widzi w mroku. Puścił się pędem pod górę, przeklinając zdrętwiałe nogi. Nie minęła chwila, a on też to zobaczył.

Skrzydło wisiało na jednym zawiasie, odsłaniając ciemną plamę wnętrza.

Arahon wyrwał zza pasa rapier i wpadł do środka.

Pachniało krwią.

XIX

Gdy Arahon z Legionem przetrząsali dom, Sanne snuła się po nim niczym duch. Drżała z zimna i niedawnych emocji. Nocna ucieczka i utrata ojca wyczerpały ją do granic możliwości, a teraz dodatkowo wstrząsnął nią jeszcze widok pokłutego rapierami trupa, rozciągniętego na samym środku podłogi, u podnóża schodów.

Ciemne wnętrze domu przy ulicy Dehinjo wzywało ją coraz głębiej, przyciągało spokojem i mrokiem, obiecując chwilę wytchnienia.

Trzęsąc się, podniosła zerwaną z okna zasłonę. Owinęła ją wokół ramion niczym płaszcz, a potem ruszyła wolno na górę po skrzypiących schodach. Na piętrze minęła drzwi do izby jakiejś damy, gdzie Y’Barratora przekopywał właśnie rzeczy wyrzucone na podłogę przez napastników.

Znów zakręciło jej się w głowie.

Wślizgnęła się do pomieszczenia obok – do małej sypialni bez okien, o ścianach pokrytych boazerią z orzechowego drewna. Pokój przypominał ten, który wynajmowali z tatą. Nawet siennik był podobny do tego, z którego korzystali, i nie miał nic wspólnego z pachnącymi krochmalem materacami w pałacu Lammondów. Poczuła się jak w domu i dopiero po chwili dotarło do niej, że to wcale nie jej sypialnia, lecz pełna roztrzaskanych mebli izdebka jakiegoś chłopca. Miał około dziesięciu lat, sądząc po drewnianych zabawkach, które leżały na ziemi. Sanne przeszła nad nimi ostrożnie, a potem zwinęła się w kłębek na sienniku.

Sen przyszedł niemal natychmiast.

Zbudziło ją szarpnięcie za ramię. Powieki jej ciążyły i czuła nieprzyjemne ćmienie w głowie.

– Musimy już iść – rzekł miękko kobiecy głos.

Sanne nie odpowiedziała. Słowa obudziły w niej jakieś wspomnienie, dawne, odległe i rozmyte. Jej matka umarła, gdy miała dwa lata. Został po niej tylko głos, balansujący na krawędzi pamięci; zbyt mętny, by go sobie przypomniała dokładnie, a jednocześnie dręczący bliskością.

Czy matka mówiła podobnie do tej kobiety?

– Słyszysz? Musimy iść – powtórzyła Legion.

Sanne wstała bez słowa. W półmroku wymacała kusą chłopięcą kurteczkę i zbyt krótkie spodnie. Założyła je, upychając do środka nocną koszulę. Włosy zaplotła w warkocz, a potem wyszła za kobietą prosto na schody. Od razu spostrzegła, że na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Znaczyło to, że spała najwyżej godzinę albo dwie.

Na dole, wśród potrzaskanego drewna i rozbitych garnków, siedział na krześle szermierz, otoczony kłębami sinego dymu buchającego z wrzoścowej fajki. Na deskach pod jego stopami leżało rozciągnięte w kałuży krwi podziurawione ciało.

Arahon, patrząc w pustkę, rozmyślał właśnie o tym, jak zakpił z niego los. Karciany stolik, na którym rozgrywał swoją partię, został niespodziewanie odwrócony. Na początku rozdania miał przyjaciół, kobietę, którą kochał, cienioryt i misję odnalezienia dziewczynki. Teraz odzyskał dziewczynkę, ale wszystko inne stracił. Łącznie z jej ojcem.

To było najdrożej okupione, najbardziej bezsensowne zwycięstwo w jego życiu.

Po co to wszystko, skoro Holbranver już nie żył?

Kobieta tymczasem zeszła po schodach. Arahon, słysząc jej kroki, wyjął fajkę z ust i czubkiem rapiera wskazał ciało.

– Nazywał się Ernesto D’Larno – rzekł. – Od zawsze był niespełna rozumu. Pewnie dlatego nie poddał się, tylko uparł, że będzie ich bronić. Zagrodził schody trzem, czterem napastnikom… Wiem, że nieźle walczył. Sam go trochę poduczałem, ale to nie pomogło. Może gdybym nic mu nie pokazał, gdybym wybił mu z głowy noszenie szpady, jeszcze by żył.

Legion stanęła po drugiej stronie ciała.

– Los to pajęczyna, której człowiek nie pojmie. Nie możesz się winić za to, że nie widziałeś jej wszystkich rozgałęzień. Byłeś już u sąsiadów?

– Tak. Twierdzą, że przyszło ich około dziesięciu. Po północy. Pora siepaczy, w sam raz, by wywlec z łóżka bezbronnych ludzi. Wyłamali jednocześnie przednie i tylne drzwi. Potem były krzyki, odgłosy walki, wreszcie hałas towarzyszący przetrząsaniu domu. Po jakimś czasie wszystko ucichło.

– Nikt nie poszedł sprawdzić, co się stało?

– Ludzie są tu strachliwi, często mają problemy z gwardią… Ale jedna kobieta coś zauważyła. Powiedziała, że wśród napastników była dziwnie ubrana para w jakichś mosiężnych napierśnikach z mechanizmami. To pewnie twoi cieńmistrzowie.

– Cienioryt?

– Przepadł. Idąc do Casa Viletta, zostawiliśmy obrazek u Iorandy, w sekretarzyku. Znaleźli go.

– Skoro mają to, czego chcieli od taty, to dlaczego porwali twoją kobietę? – wtrąciła się Sanne, siadając u szczytu schodów.

Arahon otworzył usta, by powiedzieć, że Ioranda nie była jego kobietą. Nie przeszło mu to jednak przez gardło. Legion tymczasem odwróciła się i uśmiechnęła – na jej surowej twarzy ten uśmiech wyglądał jak kwiat w środku zimy.

– Bo to, że nie było tu mistrza Marteneza oraz Holbranvera, zaskoczyło ich. Rozdzielili się więc. Dwoje poszło za tropem do pracowni cieńmistrza. Pozostali wycofali się do umówionej kryjówki. Woleli się zabezpieczyć, na wypadek gdyby mistrz Martenez i Holbranver się wymknęli. Żeby nie próbowali czegoś głupiego.