Выбрать главу
* * *

Wkrótce znów ruszyli w spowitą mrokiem Serivę, maszerując bocznymi alejkami i ciemnymi ulicami. Arahon i Legion nie bali się rzezimieszków. Martwiły ich raczej patrole gwardii miejskiej, które przed świtem opuszczały garnizon, by oczyścić ulice z pijanych rozrabiaków i półprzytomnych ladacznic, stanowiących ostatni ślad burzliwej serivskiej nocy.

Kobieta szła pewnie przed siebie. Sanne, której mimo przeraźliwego chłodu kleiły się oczy, dreptała za nią, dziwiąc się, że nieznajoma jest tak pełna sił mimo nieprzespanej nocy.

Także Y’Barratora sięgnął po jakąś ukrytą rezerwę energii. Kroczył niemal tak sprężyście jak zazwyczaj. I choć była to najdłuższa, najbardziej męcząca noc w jego życiu, to oczy miał uważne i skupione. Trudno powiedzieć, czy pobudzał go strach o Iorandę, czy raczej smoliście czarne, przefermentowane liście orientalnego tytoniu, którego drugą fajkę właśnie dopalał, międląc wygarbowanym językiem gorzki ustnik.

Sanne ledwie nadążała za swoimi opiekunami.

W połowie drogi – na stromej, otoczonej topolami alejce, która prowadziła na peryferie dzielnicy Escapazar – spostrzegli, że na zachodzie szary przedświt zabarwia już tkaninę nocy.

– Musimy się spieszyć. – Arahon splunął gorzką od tytoniu śliną.

Wydłużyli krok. Sanne musiała teraz co chwila podbiegać, a oni zbyt skupiali się na drodze i myślach o nadchodzącej walce, by to zauważyć. We trójkę przecięli dzielnicę, potem aleję Contanezra pod łopoczącymi na nocnym wietrze baldachimami. Dalej szli chwilę za rzędem drewnianych domów, podobnych do tego, w którym mieszkał Y’Barratora. Wyminęli łukiem czterech pijanych szlachciców, którzy trzymając się za ramiona, lawirowali w górę jednej z uliczek.

Zanurzyli się w kaniony kamienic, które u szczytu spadzistych ulic miały ledwie jedno piętro, a na ich końcu – nawet sześć. Przemknęli wybrukowanym placem przy starym garnizonie, gdzie patrzyły na nich wielkie, czarne oczy armat, używanych ponoć podczas rekonkwisty.

W końcu Sanne nie wytrzymała i krzyknęła:

– Dość! Zwolnijmy. Muszę złapać oddech.

Przystanęli. Byli na końcu ulicy Quezzerale. Po jej obu stronach widniały zaciągnięte zasłonami witryny perfumerii oraz szyldy z flakonami i fiolkami. Szermierz spojrzał na niebo, próbując ocenić, czy dotrą na miejsce przed wschodem słońca, podczas gdy kobieta uklękła przy dyszącej ciężko dziewczynce.

– Jeśli nie możesz iść, poczekaj tutaj – powiedziała, gładząc ją po twarzy oblanej rumieńcem. – To bezpieczny zakątek, zaraz przyjdą pierwsi sklepikarze…

Próbowała wcisnąć jej w dłoń małą sakiewkę, ale Sanne odepchnęła pieniądze.

– Nie – wydyszała. – Nie zostawicie mnie… póki nie wrócimy po… tatę…

– Posłuchaj, narażanie się…

Kobieta przerwała. Wyprostowała się. Nadstawiła uszu jak wilk, a potem przez chwilę kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę. Y’Barratora otworzył usta, ale uciszyła go szybkim gestem.

Szermierz, który zawsze był dumny ze swoich wyostrzonych zmysłów, poczuł się przy niej głuchy i ślepy. Sam słyszał tylko szum wiatru i morza, dzwon na jakimś okręcie, skrzypienie otwieranej okiennicy dwie uliczki dalej.

– Mistrzu Martenez – rzekła po chwili. – Mogę prosić o medalik z cieńskrótem?

Bez słowa wyciągnął go z sakiewki. Legion przyłożyła skrót do oka i niemal od razu, po drgnięciu jej brwi, Arahon zorientował się, że coś jest nie w porządku.

– Chyba musimy trochę przyspieszyć – rzekła, wyciągając szpadę.

– Dlaczego?

– Bo zaczęli bez nas.

Arahon wyrwał jej z ręki krążek i spojrzał w skrót. Świat po drugiej stronie zmienił się w rozlaną plamę. W rozchwianym, rozfalowanym od przyspieszonego oddechu wizjerze widział błysk ostrzy i zmagające się w mroku sylwetki.

W piwnicy trwała walka.

Arahon zaklął. Kwadrans przed wschodem słońca ta najgorsza, najdziwniejsza noc w jego życiu postanowiła zakpić sobie z niego jeszcze raz.

– Biegniemy! – krzyknął, wyszarpując rapier.

Legion skinęła głową i chwilę potem już pędzili ramię w ramię, łopocząc płaszczami i stukając obcasami na śliskim od rosy bruku.

– Poczekajcie! Poczekajcie na mnie! – wychrypiała żałośnie Sanne, ale oboje zniknęli za zakrętem.

XX

Dom cechowy bednarzy był kiedyś perłą dzielnicy. Wyższy o piętro od pobliskich kamienic, rozpierał się u zbiegu dwóch ulic, wgryzając klinem w plac targowy. Na jego tyłach, od podwórka, stały drewniane szopy z warsztatami, składy drewna, smolarnia. Było to w dawnych czasach, jeszcze przed wojną, kiedy jednym z najważniejszych towarów eksportowych stolicy było wino, transportowane karakami do portów północy. Ale czasy – i smaki – się zmieniły. Gdy dobiegła końca wojna z kalifatami wschodu, a państwa tamtego regionu podniosły się z ruin, Północ rozsmakowała się w intensywnym florentyńskim winie oraz w słodkich trunkach z anatozyjskich równin. Cierpkie, gorzkawe gatunki z suchych jak pieprz wzgórz wokół Serivy nie były już tak chętnie kupowane.

Gildia bednarzy, która w czasach swej największej potęgi zrzeszała dwustu rzemieślników oraz czeladników, zaczęła stopniowo podupadać. Dwupiętrowy dom się zapadł, a raczej to ulica wokół niego się podniosła, tak że drzwi były już poniżej poziomu bruku. Niskie domki po obu jego stronach ustąpiły miejsca kamienicom sięgającym dachu. Podupadała też dzielnica, więc frontowe wejście budynku cechowego częściowo zamurowano, zastępując je małą, żelazną furtą. Wybite okna zabito deskami. Ktoś obtłukł nawet gipsowe płaskorzeźby amorków trzymających beczki. Wreszcie tę dziwną przestarzałą ruinę kupił za bezcen niejaki Giordano Bittrucci, szlachcic z prowincji, który przeprowadził się do Serivy i założył tu szkołę szermierki.

Gdy Y’Barratora wraz z towarzyszką dobiegli do budynku od frontu, jego furta była już wyważona, a ze środka dochodziły odgłosy walki. Bez wahania wpadli do wnętrza, przeskoczyli dwóch konających, którzy leżeli w sieni, i znaleźli się w podłużnej, ciemnej sali. Niegdyś zbierali się tu czeladnicy, a teraz w pomieszczeniu stały drewniane fantomy do ćwiczeń szermierczych.

Toczyła się walka. Czterech szermierzy w strojach treningowych próbowało właśnie wypchnąć z sali dwóch broniących się zaciekle ludzi w czarnych wamsach z wyszytymi znakami Świetlistej Kapituły. Pod jedną ze ścian leżał spętany Elhandro Camina, klnąc i rzucając się jak ryba. Obok niego zamarł przerażony Jaheiro.

Ioranda też tu była – na samym końcu pomieszczenia, przy łysiejącym człowieku w jedwabnym dworskim stroju. Widząc Arahona i Legion, mężczyzna poderwał ją z ziemi, a następnie, chwyciwszy jak tarczę, zaczął się cofać za drzwi, do pomieszczenia na tyłach, skąd również dobiegały szczęk ostrzy oraz krzyki.

Arahon zaklął i skinął towarzyszce głową.

Rzucili się w wir walki. Nim zwarli się z przeciwnikami, kolejny z siepaczy inkwizycji leżał już na ziemi, trzymając się kurczowo za gardło, z którego sikała krew. Jego towarzysz był zdziwiony pojawieniem się niespodziewanych sojuszników, ale wymieniając ciosy z blondynem, który miał na oko szesnaście lat, mężczyzna spóźnił się z kwintą, otrzymał cięcie w skroń, a potem padł ze sztyletem wbitym między żebra.

Arahon z Legionem wskoczyli między uczniów szkoły i rozprawili się z nimi w kilka chwil. Y’Barratora zrozumiał, że najbardziej doświadczonych adeptów zakłuł już w Casa Viletta. W takcie walki kątem oka obserwował swoją towarzyszkę. Posługiwała się tym samym eklektycznym stylem co jej krewniaczka, była jednak pod każdym względem lepsza.