– O nie! – zaprotestowała Ioranda. – Mylisz mnie chyba z akrobatką cyrkową! Ta „niegroźna” rana boli jak diabli, nie zamierzam z nią biegać po dachach.
– To nasza jedyna szansa. Tych na dole jest zbyt wielu. Nie poradzę sobie, a ciebie schwytają i zaciągną do wieży.
Zmarszczyła brwi, on tymczasem wybił drewnianą żaluzję i wyjrzał na zewnątrz.
– Chodź. – Wyciągnął dłoń do Iorandy.
Niechętnie dała się przepchnąć na drugą stronę. Szermierz przeszedł jako drugi; kątem oka zauważył, jak trzech zbrojnych wbiega na strych.
Puścili się pędem po zdradliwym dachu, tak szybko jak tylko potrafiła biec Ioranda. Łapali w płuca lodowate poranne powietrze, owiewał ich słony wiatr od zatoki. Wieże pałacu, które barwiło już poranne słońce, otwierały szeroko czarne oczy okien.
Dobiegli do krawędzi budynku, skąd zeskoczyli niżej, na dach przyległej kamienicy. Y’Barratora wypatrzył tam miejsce, gdzie dachówki zapadły się do środka. Kilkoma uderzeniami buta poszerzył otwór.
– Schodź tutaj i ukryj się w budynku – powiedział.
– A ty?
– Ja ich odciągnę. Będą biegli za mną, za cieniorytem. Schowaj się, a kiedy będzie bezpiecznie, uciekaj. Nie wracaj do domu. Nie szukaj reszty. Sam was znajdę.
Ioranda pokręciła głową, ale Y’Barratora chwycił ją, pocałował, a potem wcisnął jej do ręki swój lewak. Dobiegające z sąsiedniego dachu hałasy upewniły go, że pościg jest już blisko.
– Prędko, w dół! Jeśli będziesz potrzebowała pieniędzy, mam konto u Petruciego. Wie, że masz prawo pobrać.
– Ale…
Nie zdążyła dokończyć, bo Arahon bezceremonialnie zepchnął ją na dół, w ciemność strychu. Zaraz też rzucił się do ucieczki, dobywając resztek sił, jakie jeszcze zostały mu po tej nocy.
Bez Iorandy u boku był o wiele szybszy. Dobiegał do kolejnego dachu, gdy ludzie Czarnego Księcia pojawili się tuż za nim. Rozległ się strzał, lecz Arahon schylił się tylko i biegł dalej.
Serce rozrywała mu radość, jak za młodzieńczych czasów Serivskiej Trójki. Oto zaśmiał się kostusze w twarz, uratował ukochaną kobietę oraz przyjaciela, w kieszeni miał rzecz, której pragnęli najpotężniejsi ludzie w mieście, pozbył się zamorskiej zabójczyni, uwolnił Sanne – wszystko podczas jednej wspaniałej nocy.
Teraz pędził jak wiatr, czując na twarzy zimną bryzę od morza, rozgrzany po walce jak za czasów młodości. Pędził, a strzały, które rozlegały się daleko z tyłu, nie robiły na nim wrażenia. Wiedział, że prochowe pistolety są zbyt niecelne, by trafić go z tej odległości.
Przebiegł nad kolejną kamienicą, w wąskim miejscu przeskoczył ulicę, zaśmiał się i odwrócił, machając ścigającym go niezdarnym inkwizytorom szkatułką z ciemnego drewna.
Padł kolejny strzał, więc znów ruszył i pędził, pędził, pędził, aż spod stopy wyślizgnęła mu się stara, obluzowana dachówka.
Trochę go to zaskoczyło.
Zamachał rękoma, próbując odzyskać równowagę. Za młodu często uciekał po dachach Serivy, ale to było w innych, złotych czasach, kiedy ludzie owe dachy jeszcze naprawiali. Tymczasem dzielnica Contegro od lat popadała w ruinę, a jej domy, od poziomu ulicy aż po sam szczyt, zrobiły się zdradliwe i niebezpieczne.
Balansował przez moment. Padły kolejne strzały. Jedna z kul uderzyła tuż obok, rozrywając dachówki i śląc w stronę szermierza grad odłamków.
Wtedy zaś arcymistrz Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora przewalił się na bok, wywinął w powietrzu fikołka, a potem, łopocząc swoim dziurawym płaszczem, runął na ulicę trzy piętra niżej, w nagłym rozbłysku bólu tracąc przytomność, nim do jego uszu zdążył dotrzeć chrupot łamanych kości.
Gdy na miejsce dobiegli ludzie Czarnego Księcia, ciemnoszare serivskie niebo patrzyło już na szermierza, który leżał na ulicy martwy, poskręcany jak szmaciana lalka, z krwią sączącą się z kącika ust. Do piersi przyciskał szkatułkę, w której, owinięty w szmaty i gałgany, leżał tajemniczy cienioryt.
Tak kończy się historia Arahona Caranzy Marteneza Y’Grenaty Y’Barratory, a zaczyna – moja.
KSIĘGA
CIENIA
I
Czas zdjąć maskę.
Nie ma już powodu, bym dalej ukrywał przed wami prawdziwą tożsamość, której wielu zapewne już się domyśliło.
Jestem cieniem kawalera Arahona Y’Barratory, którego mieliście już okazję poznać, nawet jeśli była to znajomość zakończona przedwcześnie i raczej smutno.
Nazywam się Yrahon Caranza Martenez A’Grenata A’Barratora i to właśnie ja opowiadam historię swojego lustrzanego odbicia w jasnym świecie.
Oczywiście imię, które podałem, nie jest prawdziwe. Przyjąłem je tutaj, bo słów z mojego języka nie wypowie ludzkie gardło. Abyście to – i wiele innych spraw – mogli zrozumieć, opowiem wam teraz kilka rzeczy o nas, istotach żyjących na samym dnie cieńprzestrzeni.
Zawsze dziwiło mnie, że prości ludzie zwą nas po prostu cieniami. Dla nich jesteśmy tylko odbiciem, śladem rzuconym na fakturę świata dzięki działaniu słońca. Ta ignorancja jest obopólna. W cieńprzestrzeni moi rodacy twierdzą dokładnie na odwrót. Według nich to ludzkie istoty są naszymi bezwolnymi projekcjami. U nas świetlisty obraz człowieka zostawia bowiem za sobą każda ciemna istota, gdy padnie na nią światło antysłońca, wiszącego pod naszą krainą.
Nigdy nie uważałem, że sprawa jest aż tak prosta – i miałem rację. Po latach udało mi się wreszcie poznać tajemnicę, którą znała tylko garstka ludzkich cieńmistrzów i ciemnych jasnofilozofów.
Otóż wszyscy żyjemy jednocześnie w dwóch światach.
Cieńprzestrzeń i jasna przestrzeń egzystują obok siebie jak obrazy po dwóch stronach krzywego lustra, wiecznie połączone, choć różniące się wyglądem. Ta pierwsza jest negatywem tej drugiej. Albo na odwrót. Naprawdę trudno powiedzieć.
Tak czy inaczej, nasz dawno zapomniany Stwórca każdą inteligentną istotę stworzył jednocześnie w obu miejscach i każda składała się z dwóch połówek: ciemnej istoty, która żyje na samym dnie cieńprzestrzeni, w blasku antysłońca, oraz istoty światła, żyjącej w świecie jasnym, ogrzewanej z niebios blaskiem rozpalonej kuli. Jedynym połączeniem między tymi częściami jest cienka tajemna nić, która sprawia, że w istocie są one jednością.
Spójrzmy chociażby na mnie. Urodziłem się jako istota cienia na przyjaznych, gorących cieńbokościach mojej ojczystej krainy, wcale nie tak różnych od suchych wzgórz Saranchy, które oglądał młody Arahon. Byłem synem niezbyt zamożnego rządcy, od dziecka uczyłem się strzelania z cieńmiotacza, biegałem po murze swojego plastra, skakałem po falochronach wystających z cieńpływu.
Jednym słowem, moje życie było lustrzanym odbiciem życia Arahona Y’Barratory.
To samo dotyczy życia wszystkich innych osób. Człowiek wchodzi do szynku pełnego ludzi, a ciemna istota wchodzi do tawerny pełnej cieni. Człowiek myśli, że w brzuchu wroga zagłębia rapier zimny i ostry jak błysk gwiazdy, a siedemnaście cieńbokości niżej to cień inny cień na cienistą broń nadziewa.
Każda ciemna istota ma swojego człowieka. Każdy człowiek ma swoją ciemną istotę. Rodzą się i umierają w tym samym momencie, jak dwie przeciwne alchemiczne cząsteczki, powstałe z jednej reakcji. Nie wiedzą o sobie, choć ta druga połowa jest wciąż na wyciągnięcie ręki: za oknem do cieńprzestrzeni, za ludzkim cieniem.