Выбрать главу

Ja i Arahon byliśmy tym samym, choć żyliśmy w dwóch różnych miejscach. Stąd wzięło się imię, które pozwoliłem sobie nadać. Oparłem je na sztuczce oczywistej dla osób władających vastylijskim. Litera Y oznacza bowiem tyle, co „pochodzący z”, z kolei przedrostek A pełni funkcję zaprzeczenia. Dlatego Yrahon Caranza Martenez A’Grenata A’Barratora znaczy „pochodzący z Arahona Caranzy Marteneza, nie-Grenata nie-Barratora”.

Teraz gdy przedstawiliśmy się sobie ze zrozumieniem, wypadałoby wyjaśnić, jak do cholery mogę dalej opowiadać tę historię? Przecież według wszystkich praw obu światów ciemna istota nie może przeżyć istoty jasnej.

W momencie gdy Y’Barratora spadł z dachu, ja powinienem zostać zrzucony z klifu przez bandytów, którzy chcieli przejąć władzę nad moim plastrem. A jednak tak się nie stało. Głównie dlatego że od dawna nie było mnie już w cieńprzestrzeni, wspomniani bandyci musieli więc obejść się smakiem.

Czemu tak ich zawiodłem?

Bo lata wcześniej nastąpiło coś, co na zawsze odmieniło mój los.

Spotkałem swoją drugą połówkę.

Zdarzyło się to w 626 roku, licząc według kalendarza jasnej strony. Arahon brał wtedy udział w oblężeniu Koppendamu. Ja walczyłem w rebelii wolnych cieni przeciwko tyranii Wszechcienia, oblegając jeden z jego granicznych plastrów. Tego samego dnia obaj szliśmy do szturmu. Y’Barratora, wraz z setką odważnych vastylijskich ochotników, postanowił wedrzeć się do miasta przez cieńskrót. Ja, razem z setką równie odważnych ochotników, miałem zakraść się do środka plastra przez stary cieńpływ.

I mnie, i jego spotkała przykra niespodzianka. Broniący Koppendamu mistrzowie zdetonowali jakiś dziwny ładunek, w wyniku czego skrót Arahona się zawalił, a on sam spadł bardzo głęboko: na cieńbokość, która była dla niego czarnym i gorącym piekłem, miażdżącym pierś jak imadło. Tymczasem broniący plastra słudzy Wszechcienia wykoleili mój pływ i skierowali go bardzo wysoko, na cieńbokość, która dla mnie była piekłem lodowatym, przesiąkniętym bolesnym światłem Żebra Północy.

Cieńbokość nazywała się ashrug i właśnie tam, wśród ryczących rzek płynnego mroku, spotkaliśmy się twarzą w twarz.

Arahon mnie nie widział, choć moje oblicze znalazło się naprzeciw jego. Było tam za ciemno dla ludzkich oczu. Jednak ja go zobaczyłem – i od razu wiedziałem, że ta bliźniaczo podobna ludzka istota, wepchnięta tajemniczą siłą tak głęboko, gdy z kolei ja zostałem wypchnięty tak wysoko, jest moją drugą połówką. Zaraz i mnie, i jego wyciągnęli z opresji przyjaciele, utwierdzając to przekonanie.

Po spotkaniu Arahona długo nie mogłem dojść do siebie. Byłem jak zwierzę, które pierwszy raz w życiu spostrzegło swoje odbicie w lustrze. Zdezorientowany, wystraszony. Co gorsza, zaczęła mnie pożerać ciekawość, która nie dawała mi spokoju, aż w końcu nauczyłem się od starego jasnofilozofa nawigować w górnych cieńbokościach i otwierać okna do jasnego świata.

Pierwszy raz wyjrzałem nań w 628 roku, kiedy Arahon, wraz z przyjaciółmi z Serivskiej Trójki, był u szczytu kariery. Nie rozumiejąc tego wielkiego, dziwnego miejsca, obserwowałem pojedynki, zdrady, ucieczki, romanse, krwawe zemsty. Oczywiste dla ludzi rzeczy wydawały mi się niezwykłe – stałość podłoża i budowli, zmienność uczuć, tajemnice ludzkiej kopulacji, nauka i sztuka, których nie potrafiłem pojąć. Ta obcość przyciągała mnie, sprawiała, że tym chętniej zaglądałem na drugą stronę.

Przez wizjer, który miałem w cieniu Arahona.

Coraz rzadziej przebywałem u siebie, w cieńprzestrzeni, aż prawie wszyscy mnie tam zapomnieli. Po kilku latach zacząłem powoli rozumieć jasny świat. Jednak prawdziwy przełom nastąpił w momencie, gdy Arahon połączył się z Kalhirą, córką Legionu.

Kalhira pochodziła z Patry, gdzie ludzie stykali się ze sobą cieniami. Łącząc się w ten sposób, mogli dzielić wspomnienia i przeżycia. Gdy Arahon zetknął się z dziewczyną, do jego głowy spłynęły okruchy dziesiątków minionych żyć. Ku mojemu zdziwieniu niektóre z nich należały do ciemnych istot! Kilka z nich zamieszkało po jasnej stronie, złączywszy się tam ze swoimi drugimi połówkami.

Ludzie zwali je antyhelionami.

Myśli i wiedza antyhelionów, choć dla Arahona całkowicie niezrozumiałe, dla mnie były objawieniem. Dowiedziałem się, jak całkowicie przejść na jasną stronę, a potem przeżyć w upiornym blasku słońca. Pewnej nocy, gdy Y’Barratora spał spokojnie na tarasie Iorandy, ja wyszedłem wreszcie przez okno, przez które od tak dawna go podglądałem. Przelałem się zupełnie w cień Arahona, wypełniając go po brzegi; przyczepiłem się do stóp szermierza niczym smolisty pasożyt.

Od tej pory byłem stale fizycznie obecny w Serivie, w Vastylii, a jedynym śladem mojej obecności, który na szczęście wszyscy przeoczyli, było to, że cień Arahona stał się czarniejszy od innych cieni.

Nawet o tym nie wiedząc, Y’Barratora został antyhelionem.

Dla mnie zaś rozpoczął się czas nauki.

Ludzie twierdzą, że uczą się całe życie, ale mają wtedy na myśli po prostu przyswajanie nowego języka, tańca, arytmetyki lub szermierczych ruchów. Istnieje jednak nauka dużo głębsza, trudniejsza, którą przechodzą tylko raz – tak wcześnie, że potem nie pamiętają tego procesu.

Wtedy to, rzuceni w obcą krainę, nie znając jej praw, nie rozumiejąc pojęć tak podstawowych, jak pieniądz, śmierć czy wtorek, muszą przyswoić sobie ich znaczenia, opanować piętrowy, skomplikowany kod, którym posługują się przedstawiciele ich własnego gatunku.

W wieku dorosłym przeważnie nie zastanawiają się już nad fundamentami swojego świata. Umyka im wtedy na przykład to, jak głęboka jest tajemnica zera. Wiele prostych ludów nigdy jej nie pojęło, w ich arytmetykach są tylko liczby, które widać w naturze: jeden wąż, dwie nogi, osiem jagód.

Podobnych abstrakcyjnych idei jest całe mnóstwo, a ludzie opanowują je w ciągu życia tylko raz. Może to i dobrze? Nieliczne osoby, dla których ów okres objaśniania świata nigdy się nie skończył – takie jak nieodżałowany D’Larno – żyją przeważnie krócej, biedniej i mniej szczęśliwie niż osoby zadowolone ze znalezionych w dzieciństwie odpowiedzi.

Jak trudno jest trafić w ten świat obcych pojęć, dysponując umysłem, któremu daleko już do chłonności rozumu dziecka?

To właśnie spotkało mnie, z tą różnicą, że w moim przypadku sprawa była jeszcze trudniejsza. Zwykłych ludzi prowadzi bowiem wrodzony instynkt lub wiedza rodziców. Ja nie miałem ani jednego, ani drugiego.

Rozgryzłem jednak świat Arahona powoli, kęs po kęsie, myląc się często w najkomiczniejszy sposób. Po roku dorównywałem już stanem wiedzy ludzkiemu dziesięciolatkowi.

Od tej pory pomagałem Arahonowi jak mogłem, bo moje życie zależało od niego. Czasem ostrzegłem go przed zasadzką, jak owej nocy, gdy ze swoim uczniem Ariegiem czekał na karetę Edmunda Rodrigana, w której było dwóch sprawnych zabójców, a uczeń miał mu wbić nóż w plecy.

Wspierałem go też w boju. Kawaler Y’Barratora był pewien, że podczas walki prowadzi go instynkt, niezawodny towarzysz, zostawiający w powietrzu niewidzialne koleiny, którymi sunęły jego nogi i ręce. Każdy jego cios bewzględnie trafiał w cel. Zepsuć uderzenie? To dopiero wymagało wysiłku! Arahon myślał, że zbiera owoce lat żmudnych ćwiczeń, że jest jednością ze swoją bronią – i tak dalej.W rzeczywistości był jednością ze mną.

A ja, tak się składa, jestem wyśmienitym szermierzem.

Powiadam wam, beze mnie kawaler Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora byłby, nomen omen, cieniem samego siebie.

Jedyne sprawy, w których mu nigdy nie pomogłem, to liczenie dachówek i ziaren pieprzu na straganach (w tym był dużo lepszy) oraz kontakty z kobietami (tych dziwnych istot nigdy nie potrafiłem zrozumieć).