Ale to już nie ma znaczenia, bo kawaler Y’Barratora nie żyje.
II
Widziałem, jak spadał.
Podobnie jak wszyscy, którzy na to patrzyli, oniemiałem ze zdziwienia. Leciałem tuż obok niego, a jednak osobno – po ścianie budynku, wydłużając się i skracając, załamując na framugach okien.
Nie miałem czasu w pełni ogarnąć sytuacji. Spadałem, obracałem się, naśladując ruchy Y’Barratory, który leciał w przepaść uliczki otoczony płaszczem łopoczącym wokół jak czarny kwiat o dziurawych płatkach. Przez ten płaszcz przypominałem na ścianie ogromną, pulsującą meduzę.
Gdy mijałem kolejne okno, dotarło do mnie, że Y’Barratora nie przeżyje upadku.
On też to wiedział. W ostatniej chwili, gdy bruk był już blisko, zobaczyłem na jego obliczu cień strachu. I ślad rozbawienia. Tylko on potrafił się uśmiechać, pędząc na spotkanie pewnej śmierci – docenić ironię takiego końca.
W tym ostatnim momencie uśmiechnąłem się więc do niego. Chyba to zobaczył, bo nagle spojrzał na mnie, rozciągniętego na ścianie kamienicy.
Nie przeze mnie, ale właśnie na mnie.
Chyba zrozumiał.
I wtedy uderzyliśmy o bruk.
Było to w ulicy tak ciemnej, że gdy szermierz zatrzymał się na ziemi, ja spadłem dalej, zanurzyłem się na chwilę w cieńprzestrzeni. Byłem ogłuszony. Nie, to złe słowo – sparaliżowany bólem? Ale przecież cienie nie czują bólu. Jednocześnie poczułem, że zanikam, słabnę. Życie szybko opuszczało Arahona, a ja wiedziałem, że gdy tylko w jego oczach zgaśnie ostatnia iskra, przepadnę w nicości.
Pradawne formuły pojawiły się same. Wiedza ciemnych istot, wyssana z Kalhiry, przyszła z pomocą. W panicznym strachu o życie ślepo wypróbowywałem wszystkie możliwe sztuczki. Zaklęcia, które pozwalały oderwać się na chwilę od drugiej połówki, otworzyć okna do jasnego świata, przysysać się do innych cieni.
Wreszcie, kiedy wypróbowałem kilkanaście formuł, które wzbudzały na cieńprzestrzeni fale, a cień konającego na bruku szermierza drżał jak pustynny miraż, straciłem przytomność.
Gdy się obudziłem, było południe. Słońce dotarło wreszcie do dna uliczki i paliło bruk, a ja leżałem na nim sam. Ciało usunięto, została tylko kałuża zakrzepłej krwi i ledwie widoczna plamka mroku.
Ja.
Wiedziałem, że zdarzyło się coś naprawdę niezwykłego. W momencie śmierci rozpada się cieńprzestrzenna nić, która łączy człowieka z jego drugą połową. Powinienem był umrzeć, a jednak nadal żyłem.
Oczywiście bardzo chciałem żyć. Chciałem doprowadzić do końca to, czego nie był w stanie zrobić ten głupiec Y’Barratora. Pragnąłem odszukać osobę, która stała za porwaniem Sanne i Iorandy, za śmiercią D’Larno, a potem wymierzyć jej sprawiedliwość. Pragnąłem tego bardziej niż czegokolwiek na świecie.
Przez ostatnie lata życie Arahona stało się bowiem moim życiem, a jego uczucia – moimi uczuciami.
Niestety, tylko w baśniach pragnienia oraz modlitwy cokolwiek znaczą. Niejeden człowiek i cień skonał, pragnąc dla siebie ratunku każdym skrawkiem ciała, ale cały ten skoncentrowany wysiłek woli nie był w stanie utrzymać go przy życiu ani sekundy dłużej.
Tkwiąc na bruku, zacząłem się zastanawiać, co mnie uratowało. Która ze starych formuł zadziałała i czym tak naprawdę się stałem?
Słońce tymczasem wznosiło się coraz wyżej, jego promienie paliły żywym ogniem, kamienie pode mną się rozgrzewały. Czułem, że długo już nie wytrzymam. Spróbowałem się poruszyć. Zdołałem się nieznacznie przesunąć – czarny placek pełznący po bruku.
Rozejrzałem się. Najbliższym przyjaznym miejscem było wejście do starego domu, z którego dachu spadł Y’Barratora: zabite deskami, ziejące wilgocią i mrokiem. Wydawało się cudownie bezpieczne.
Zacząłem przemieszczać się w tamtą stronę. To musiał być ciekawy widok: cień, który sam pełznie po ziemi. Na szczęście tych kilka osób, które przeszły wtedy aleją Fuerrera, nie zwróciło na mnie uwagi. Może myślały, że jestem cieniem jakiejś koszuli zawieszonej nad ulicą?
Byłem już prawie na progu, gdy w moją stronę skierował się chłopiec o pucołowatych policzkach i wzroku mordercy żuków. Skupiłem się, przesuwając szybciej, a wysiłek był tak wielki, jakbym przesuwał wokół siebie cały świat.
Mały był już blisko i wiedziałem, że zahaczy mnie swoim cieniem. Ostatnie, czego pragnąłem, to zespolić się z serivskim bachorem.
Resztką sił skoczyłem do przodu i wsunąłem się pod przegniłą deskę.
W przyjemny mrok.
Dom był wymarły.
Kiedyś należał do bogatej rodziny mieszczańskiej. Świadczyły o tym hol z marmurowymi płytkami, szerokie schody na piętro, dwuskrzydłowe drzwi między pokojami, wysokie stropy, roniące łupież zblakłych fresków. Przez szczeliny w tylnych oknach powoje wdzierały się do środka zieloną powodzią.
Podłogę pokrywały szare, zakurzone płótna. Kiedyś zapewne otulały meble, które członkowie rodu mieli w planie wywieźć do swojej nowej siedziby. Coś jednak stanęło temu na przeszkodzie i większość sprzętów została w domu, aż w końcu ludzie z okolicy rozkradli wszystko, co wpadło im w oko.
Tylko kilka wzgardzonych mebli stało w rogach pomieszczeń, pod płachtami okrywającymi wstydliwie próchno, zgniliznę i ucztę korników.
Duch szermierza wśród duchów wymarłego domu.
Nie da się ukryć, że tutaj pasowałem.
Skuliłem się w czarny kłąb w najciemniejszym kącie i leżałem tam długą chwilę, patrząc, jak słońce omiata zakurzone wnętrze snopami światła docierającego tu z podwórza. Na zewnątrz ludzie przechodzili, rozmawiali, targowali się. Co jakiś czas aleją Fuerrera przetoczył się wóz, a drobinki kurzu podrywały się i kręciły chwilę swoje piruety. Potężne słońce wędrowało po nieboskłonie.
Koło południa wślizgnęła się do środka czarna kotka. Chwilę krążyła po domu jak kustosz po muzeum ruin. Trochę mnie to zdziwiło, bo wiedziałem, że mieszkańcy Serivy wyłapują wszystkie nieodcienione, dzikie zwierzęta. Musiała być sprytniejsza od nich, skoro przetrwała tak długo w zaułkach dzielnicy Contegro.
Wysikała się w rogu, a potem odwróciła w moją stronę pyszczek (trójkątny niczym u kotów zza Morza Sargassowego). Jej jedyne oko patrzyło długo w kąt, w którym człowiek zobaczyłby tylko cień. Czułem, że widzi mnie całego – żałosną, słabą ciemną istotę uwięzioną w nie swoim świecie.
Z jakiegoś powodu koty jako jedyne zwierzęta zawsze mnie poznawały. Widziały cienie jako okna do cieńprzestrzeni. Rozpoznawały kształty, które się za nimi przelewały; prawdę ukrytą dla ludzkiego wzroku.
Wreszcie kotka odeszła, a ja poczułem wstyd. Byłem w tej chwili bardziej żałosny i mniej przydatny od tego bezdomnego zwierzęcia!
Wiedziałem, że muszę coś zrobić, bo skoro przejście szerokości jednej ulicy było dla mnie walką o życie, to jak mogłem zrealizować swój cel, pomścić przyjaciół, zdemaskować wroga?
W skupieniu, przekopywałem wspomnienia antyhelionów odziedziczone po Kalhirze. Szukałem rozwiązania, które pozwoliłoby mi poradzić sobie w świecie bez nosiciela, bez drugiej połówki.
Gdy dzwony wybiły początek pory długich cieni, kłęby tysiącletnich myśli, przekazywanych dzięki kolejnym zespoleniom, odkryły przede mną wielką tajemnicę. Trafiłem na zatarty żywot ciemnej istoty, która chodziła po ziemi, nim jeszcze rozpadło się imperium Ibrów.
W wyblakłych śladach jej wspomnień znalazłem odpowiedź.