Wkrótce wyślizgnąłem się na podwórzec, do trzypiętrowej studni otoczonej arkadami, gdzie wzorem wielu vastylijskich kamienic znajdowały się zarośnięty ogródek, wyschnięta fontanna i spękany posąg.
Wypełzłem na sam środek ścieżki, której marmurowe płyty poprzerastały trawą.
Otworzyłem się na słońce, pozwalając, by jego tajemna siła przeniknęła mnie na wskroś. Topiłem się, kruszyłem, zanikałem.
Wtedy odmalowałem sobie przed oczyma słowa w skomplikowanym języku Stworzyciela, który przed tysiącem lat odkrył pierwszy cieńmistrz, Sina. Rozumiałem, że jeśli formuła zawiedzie, nie będę miał siły powrócić do cienia.
Nie zawiodła.
Na podwórcu domu przy alei Fuerrera stała się rzecz nie do pomyślenia, która nigdy wcześniej nie wydarzyła się ani w Serivie, ani w żadnym kraju na północ od Morza Sargassowego. Pozbawiony właściciela, porzucony, samotny cień skupił się, zgęstniał, a potem stworzył obraz ludzkiej istoty, który wyrósł z ziemi, wysoki, biały i równie materialny jak kamienny posąg.
Cień rzucił człowieka.
Czując jednocześnie dwa ciała – to ludzkie, które stało nagie w cieple słońca, podobne do rozmytego wspomnienia o Arahonie, i to ciemne, które zwijało się na marmurze we wrzących promieniach – ruszyłem z powrotem do wnętrza domu. Nim przesunąłem się choćby o stopę, mój człowiek zwalił się jak długi na ziemię, a mnie rzuciło natychmiast pod niego.
No tak. Byłem teraz znowu przywiązany do ludzkiego ciała. Z tą różnicą, że nie kierował nim Arahon – musiałem to robić sam. Skupiłem się, próbując ze wspomnień szermierza wydobyć najprostszą, wydawałoby się, umiejętność: jak chodzić.
Gdy wreszcie udało mi się doczołgać do tylnych drzwi, pojawił się kolejny problem. Szczelina, przez którą wypełzłem na podwórzec, była teraz dla mnie zdecydowanie zbyt mała.
Przez długie minuty próbowałem odrywać i łamać przybite hufnalami deski. Z początku moje ręce były słabe niby dłonie dziecka, ale im dłużej się nimi posługiwałem, tym bardziej kontrolę przejmowały wyuczone odruchy Arahona.
Gdy wreszcie udało mi się wedrzeć do środka, zwaliłem się, wyczerpany, w mroku. Teraz dopiero poczułem zapachy: stęchlizny, próchna, kocich szczyn, szczurzych odchodów. Dom w jednej chwili przestał być tak przyjemny, jak dotychczas mi się wydawało.
Noc przespałem w górnym pokoju, owinięty starym płótnem, drżący z zimna. Próbowałem przyzwyczaić się do tego niesamowitego uczucia posiadania dwóch ciał, do wszystkich ludzkich odczuć i wrażeń. Do pulsującej w skroniach krwi, nieustannego szmeru oddechu, konwulsyjnych skrętów pustego żołądka.
Ledwie zmrużyłem oczy.
Gdy nowy dzień rozbłysnął na wschodzie, zacząłem trening. Wrodzony w jasny świat niespodziewaną śmiercią Arahona Y’Barratory, mogłem liczyć tylko na swój spryt i jego wspomnienia, które tętniły we mnie jak potężne, podskórne źródło. Czerpiąc z nich, próbowałem udawać, że jestem człowiekiem.
Lekcja pierwsza – chodzenie po zdradliwej, zapadającej się podłodze kamienicy.
Lekcja druga – bieganie na golasa, podnoszenie przedmiotów, schylanie się.
Lekcja trzecia – kradzież ubrania ze sznurów na bieliznę (spostrzegło mnie z okna jakieś dziecko, ale uciekłem na czas).
Lekcja czwarta – długie aktorskie próby przed odłamkiem lustra (twarz jak z drewna, nie mam ludzkiej mimiki).
Lekcja piąta – zdobywanie jedzenia.
Ta ostatnia teoretycznie była prosta. Umiałem przecież tworzyć skróty do przyległych zamieszkanych domów. Jednak już w chwili przekroczenia pierwszego skrótu zdałem sobie sprawę, że wizyta w cieńprzestrzeni nie będzie dla mnie tak przyjemna jak kiedyś. Teraz ciągnąłem za sobą ciało Arahona – ciężką kotwicę, która źle znosiła gorąco i ciśnienie.
Zrobiło mi się smutno na myśl, że prawdopodobnie już nigdy nie będę miał okazji śmigać przez czarne odmęty jako wolny cień, ale taka była cena walki z Wrogiem. Cena za drugą szansę.
Dzięki kilku skrótom zdobyłem jednak trochę pieniędzy, jedzenia oraz garniec mleka. I tak po męczącym dniu nadeszła lekcja szósta – spanie (udało się, choć znowu przyszedł kot i mościł się na mnie przez pół nocy).
Drugiego dnia byłem już gotów, by wyjść w miasto. Wczesnym rankiem wyprowadziłem swoje ciało przed dom. W zbyt dużych portkach, rozchełstanej koszuli i bez butów mogłem wyglądać na marynarza, który jeszcze nie wytrzeźwiał po ciężkiej nocy.
Parę godzin minęło, zanim nauczyłem się chodzić wśród ludzi. Jednoczesne dbanie o to, by nikogo nie potrącić i nie zahaczyć o czyjś cień, było trudne, gdy z każdej strony bombardowały mnie ruchy i dźwięki.
Nie czułem jeszcze dobrze odległości. Szczególnie zdradliwe były pojęcia góry i dołu, o czym przekonałem się, kiedy z uśmiechem na twarzy pewnym krokiem zszedłem z ulicy Quenha na ulicę Yere, położoną niżej i biegnącą wzdłuż podstawy obudowanego kamieniami stoku. Niespodziewanie bruk wyskoczył mi naprzeciw. Poczułem się, jakbym wpadł na piekielnie twardy pływ cieńprzestrzeni.
Gdyby było trochę wyżej, z pewnością połamałbym sobie kości jak nieszczęsny Y’Barratora.
Następne, co pamiętam, to zbiegowisko ludzi. Patrzyli na mnie i komentowali, a ja wiedziałem, że od upadku wszystko pomieszało mi się w głowie, że stawy odmówiły mi posłuszeństwa i jeśli wstanę, będę wyglądał nie jak człowiek, tylko jak groteskowy pająk. Leżałem więc na bruku, a im dłużej leżałem, tym więcej ludzi przychodziło, bo wylegiwanie się na ziemi pośrodku ludnej ulicy w biały dzień rzadko jest dobrym pomysłem.
Zwymiotowałem i coś wybełkotałem. To podziałało, wkrótce znowu byłem sam.
Z tej kilkugodzinnej wyprawy przyniosłem rapier, skradziony z zaplecza sklepu, do którego dostałem się skrótem przez alejkę. Tak uzbrojony, stanąłem do sparingów z posągiem w ogrodzie.
Lekcja siódma – szermierka.
Niestety nie szło mi tak dobrze, jak bym chciał. Od lat ćwiczyłem razem z Arahonem, powtarzając każdy jego ruch na powierzchni ściany albo na kamiennych płytach dziedzińca domu przy ulicy Alaminho. Myślałem, że sam walczę wyśmienicie.
Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że w rzeczywistości prowadziliśmy się wzajemnie, niczym zgrana para tancerzy. Odkryłem, że bez niego moje ciosy nie są już tak sprężyste i automatyczne. Że czasem w trakcie walki przystaję, by się zamyślić i znaleźć właściwą ripostę (rzecz u szermierza zupełnie niesłychana).
Nad fechmistrzami ze strony jasnej miałem jednak przewagę: moją umiejętność manipulowania cieńprzestrzenią, czym biłem na głowę wielu ludzkich cieńmistrzów, oraz pamięć o sekretnych uderzeniach i zaskakujących manewrach, odziedziczoną po Arahonie, Kalhirze i jej przodkach.
Moje ciało okazało się także odporne na ból, zmęczenie i strach.
Kierowałem nim jak marionetką i każdy z bodźców łatwo mogłem ignorować, choć podejrzewałem, że jeśli marionetka zostanie zniszczona, skończy się także moje życie.
Może zdołałbym stworzyć zastępcze ciało jeszcze raz. Może nie. Wolałem nie próbować.
Mowa także nie należała do moich najmocniejszych stron. Pamiętałem z grubsza brzmienie głosu Y’Barratory i znałem dobrze jego język, ale zupełnie czym innym było słyszeć słowa w głowie, a czym innym dobywać je z opornego ludzkiego gardła.
Na próbach mowy, szermierki i ludzkiej mimiki zszedł mi cały drugi dzień.
Gdy zaszło słońce, wdrapałem się po zbutwiałych stopniach na ostatnie piętro zajętego przeze mnie domostwa i patrzyłem długo na schodzące do morza dachy Serivy oraz szary masyw Zamkowego Wzgórza. Gdzieś tam, w plątaninie zaułków i ulic, w korytarzach pałaców i salach szermierczych szkół, Wróg ciągle przesuwał swoje pionki.