Выбрать главу

Skupiałem się na każdym kroku, mijając pachnącą przyprawami ulicę Kardeho, szeroką aleję Contanezra, budynek arsenału, pod którym brzęczał szpadami szermierczy turniej. Krok po kroku udało mi się wreszcie dotrzeć do dzielnicy Escapazar. Bez większych przygód, może poza jedną – gdy mój człowiek wpadł na stragan, bo ja byłem zbyt wpatrzony w sunący brukiem cień. Jabłka poturlały się po ziemi, a zaraz potem musiałem się cofać przed rozsierdzoną sprzedawczynią, którą ostudził dopiero zimny błysk srebrnego reala.

Gdy wszedłem na stromiznę ulicy Dehinjo, pośrodku której znajdował się dom Iorandy, poczułem, że nie jestem już do końca cieniem, który kieruje ciałem człowieka. Teraz byliśmy równoważnymi częściami, poruszaliśmy się jednocześnie – myślą podnosiłem zarówno rękę ciała, jak i rękę cienia.

Było to dziwne uczucie.

Dotarło do mnie, jak bardzo mi brakuje Arahona.

Tymczasem dzwony na wieżach obwieściły południe. Przyspieszyłem kroku, bo nie chciałem, by pora długich cieni zastała mnie na ulicy. Wkrótce zobaczyłem bielony dom o niebieskich okiennicach i odetchnąłem z ulgą.

Szedłem tu pełen obaw, ale dom stał nadal. Drzwi były naprawione, a okno na piętrze otwarte.

Minąłem budynek, zsuwając kapelusz lekko na bok, by nikt mnie przypadkowo nie rozpoznał, a potem zanurzyłem się w najbliższą uliczkę. Wiedziałem, że nie mogę pokazać się Iorandzie. Nie teraz, nie w takim stanie. Moja twarz, sztywna i nieludzka jak gliniana maska, z grubsza tylko przypominała rysy Y’Barratory. Jej widok złamałby Iorandzie serce.

Kochała Arahona, a on umarł. To że miałem w sobie cząstkę jego świadomości, że trochę go przypominałem, nie dawało mi prawa, by ją nachodzić.

Jedno wiedziałem na pewno – nie zaznam spokoju, póki się nie dowiem, czy Ioranda jest bezpieczna.

Zanurzyłem się w śmierdzący zaułek. Przeszedłem znaną mi szczeliną między dwoma ścianami, a potem znalazłem się na małej uliczce, która prowadziła do tylnych drzwi domu.

Była tam stara brama. O tej porze gęstniał w niej smolisty, głęboki cień – był jak dojrzały owoc, z którego odchodzi skórka.

Jeden lekki ruch wystarczył, żeby otworzyć w nim tunel do cieńprzestrzeni, w który zanurkowałem z zadowoleniem.

Dom Iorandy był pełen mrocznych zakątków. Z cieńprzestrzeni widziałem dziesiątki miejsc, w których mogłem się przetrzeć do jasnego świata. Najpierw zrobiłem mały skrót do pokoju na dole. Przez lekką mgiełkę cienia widziałem skrzynię z ubraniami, starą komodę, kawałek schodów. I lustro, przed którym stało dwoje dzieci.

Sanne z poważną miną oceniała swoje odbicie, a Jaheiro pomagał jej założyć na głowę wianek z czarnymi wstążkami.

Cieszyło mnie bardzo, że Camina odnalazł dziewczynkę i zaprowadził ją do Iorandy. Lepszego biegu wydarzeń nie mógłbym sobie wymarzyć. Byłem tak szczęśliwy, że nie zwróciłem nawet uwagi na strój Jaheira, który zamiast zwykłego połatanego ubranka miał na sobie nowe spodnie i kamizelkę z czarnego aksamitu. Zanurzony do połowy w mroku, uśmiechnąłem się, a potem znów zanurkowałem w cień.

Ponownie wyjrzałem na jasną stronę w sypialni Iorandy. Nie było jej tam, ale z cienia pod szafą widziałem, że na łóżku leży jakiś mężczyzna.

Poczułem ukłucie zazdrości, a potem zdałem sobie sprawę, jak bardzo było to absurdalne. Byłem ciemną istotą, nie pociągały mnie ludzkie kobiety. Nie miałem też powodu walczyć o kochankę Arahona. A jednak widok nagich stóp tego człowieka wyprowadził mnie z równowagi.

By przyjrzeć mu się bliżej, pozwoliłem sobie na bardziej ryzykowny skrót. Tym razem wyjrzałem z cienia przy suficie – przetarciem na tyle głębokim, by leżący nie zobaczył mojej twarzy.

Zdałem sobie sprawę, że wiszę nad własnym ciałem wyciągniętym na marach.

Pode mną znajdował się Arahon Y’Barratora.

Miał blade, nieruchome oblicze. Choć zamknięto mu oczy, nie udało się zetrzeć z jego twarzy wyrazu zdziwienia i rozbawienia, z którym umarł. Ubrany był w tanią białą koszulę – zrządzeniem sprawiedliwego losu trafił na kamienny katafalk w garnizonie, pod czułą opiekę donny Rodrihy, do której tyle razy sam posyłał innych szermierzy.

Drzwi się otworzyły, do środka weszła Ioranda w czarnej sukni, z którą kontrastowała blada, zmęczona twarz o podkrążonych z niewyspania oczach.

Zrozumiałem, że przyszedłem akurat wtedy, gdy ten cichy dom przygotowywał się do mojego pogrzebu.

IV

Tradycja nakazywała składać umarłych do ziemi w dzień po śmierci. Tak od dawien dawna czynili Anatozyjczycy, a mieszkańcy Vastylii, choć wrodzy ich religii, przejęli ten zwyczaj. Miał on bowiem w południowym, gorącym klimacie duże znaczenie. W palącym słońcu już po dobie trupowi zieleniały paznokcie i czerniał koniuszek nosa. Po dwóch dniach nadymał mu się brzuch, a z ust i uszu wypełzały larwy.

Gdybyśmy, jak to przyjęte na Północy, trzymali ciała przez siedem dni, podczas których wokół mar przewija się rodzina z dalekich stron oraz przyjaciele zmarłego, niewiele zostałoby do grzebania, Seriva zaś wypełniłaby się odorem tak strasznym, że czuliby ją Ibrowie po drugiej stronie Morza Sargassowego.

Zdziwiło mnie przeto, że pogrzeb Arahona Y’Barratory odbywa się aż po trzech dobach od zgonu. Nie mogąc jednak spytać o to Iorandy, przyjąłem, że gwardia z jakiegoś powodu nie chciała wydać ciała. Zdarzało się tak czasem, jeśli zmarły był znanym kryminalistą albo gdy musieli go rozpoznać naoczni świadkowie.

Wiedziałem, że powinienem był wycofać się z domu przy ulicy Dehinjo i zostawić bliskich w spokoju. Ciekawość wzięła jednak górę.

Kto w końcu nie chciałby zobaczyć własnego pogrzebu?

Na godzinę przed porą długich cieni do domu przyszedł Camina. Twarz miał ponurą, posiniaczoną. A więc i dla niego miejska gwardia nie była szczególnie miła.

Nieco później zjawił się trumniarz z trzema wyrostkami niosącymi dębową skrzynię z okuciami z czarnego żelaza. Ta część mnie, która kiedyś była Arahonem Y’Barratorą, zezłościła się – wyglądało na to, że Ioranda wydała na pogrzeb dużo więcej, niż powinna. Zawsze jej mówiłem, żeby zakopano mnie w lnianym worku na cmentarzu dla żebraków.

Niestety umarli nie mają prawa głosu.

Camina z Iorandą złożyli zwłoki do trumny, a ja przyglądałem się im uważnie, zastanawiając się, jakim cudem wyglądają tak świeżo. Trumnę chwycili pomocnicy trumniarza oraz Camina. Ioranda poprawiła stroje dzieciom, po czym ten skromny kondukt wyszedł na ulicę.

Wyskoczyłem z cieńprzestrzeni w zaułku za domem, a potem dołączyłem do nich, trzymając się w bezpiecznej odległości. Byłem zdrętwiały i otumaniony od długiego przebywania po drugiej stronie.

Zmierzali do pobliskiej kaplicy Wiecznego Światła, która przylegała do muru otaczającego Pękniętą Kopułę. W zamiarze budowniczych miała zapewne podkreślać, że teraz w Serivie rządzą obyczaje Vastylii, ale zestawiona z prastarym monumentem, wyglądała żałośnie – jak mrówka, która na ciele martwego słonia macha zwycięsko chorągiewką.

Kondukt zanurzył się w czarnym wnętrzu, witany przez kapłana z nosem portowego opoja. Odczekałem chwilę, aż wszyscy zajmą miejsca, po czym cieńskrótem przeskoczyłem do świątyni, od razu za najdalszą kolumnę.

Zaskoczyło mnie, że przyszło tyle osób. Spodziewałem się zobaczyć tylko Iorandę i Caminę. Tymczasem w ławach zasiadło paru dawnych uczniów Arahona, dwóch weteranów z jego chorągwi, donna Rodriha, przyjaciele z Lwiej Grzywy.