Выбрать главу

Czułem się dziwnie, patrząc z mroku na ich poważne, smutne twarze.

Przy trumnie znalazł się też miejski urzędnik w aksamitnym stroju z wysoką kryzą. Miał ze sobą skrybę, smarkającego nieustannie w rękaw. Obok niego stanął na chwilę kapłan, którego czoło błyszczało niczym księżyc otoczony chmurami siwizny.

Rozpoczął się zwyczajny, prosty pogrzeb. Trumnę otwarto, a kapłan rozpalił za nią kilka wysokich świec, tak że rzucała na podłogę wyraźny cień. Zebrani kolejno podchodzili i przystawali w nim, pierwszy raz w życiu łącząc się z niegroźnym już cieniem zmarłego. Wierzono, że dzięki temu może on usłyszeć po drugiej stronie kilka ostatnich słów, które żałobnicy mieli mu jeszcze do powiedzenia.

Byłem za daleko, żeby dokładnie słyszeć ich szepty. Wiem, że Camina, ocierając łzę, mówił coś o „sukinsynu”, a wdowa Rodriha powtórzyła kilkanaście razy słowo „syneczku”.

Gdy przyszła kolej na Iorandę, ta nie ustała na nogach i osunęła się na podłogę.

Mimowolnie zrobiłem krok do przodu, chcąc podejść i ją podnieść. Wiedziałem jednak, że nie mogę na siebie zwracać uwagi. Wróg nie miał prawa dowiedzieć się, że Arahon Y’Barratora nie zginął całkowicie. Nie mówiąc o tym, że donna Ioranda umarłaby na miejscu, gdyby teraz zobaczyła drugiego Arahona.

Kiedy wszyscy już się pożegnali, jeden z pomocników trumniarza założył i umocował wieko. Na ten znak czekał urzędnik, który do tej pory śledził wszystkich ponurym wzrokiem. Skinął na skrybę, a ten podszedł do trumny i przybił do niej skrawek papieru.

Widniała na nim lista przestępstw i wykroczeń, które najwyraźniej mi przypisano.

Przestępca, nawet jeśli wymknął się sprawiedliwości, musiał zostać okryty hańbą choćby po śmierci.

Twarz Iorandy kurczyła się przy każdym uderzeniu młotka, jakby sprawiały jej fizyczny ból. Jeden z uczniów Y’Barratory ruszył do przodu, żeby zerwać kartkę, ale inny przytrzymał go za ramię.

Znów poczułem się dziwnie wzruszony, jakbym to rzeczywiście ja był Arahonem. Musiałem tłumaczyć sobie, że prawdziwy szermierz z Saranczy leży przede mną w dębowej skrzyni i że tak naprawdę nigdy nie znałem tych ludzi.

Urzędnik widocznie czuł się niepewnie, bo nawet nie odczytał win, pogonił tylko skrybę i prędko opuścili kaplicę. Odprowadziłem ich wzrokiem przez całą świątynię i drgnąłem, spostrzegłszy kogoś między kolumnami.

Zmrużyłem oczy. Wyglądało na to, że cały czas w środku była jeszcze jedna osoba. Nie zauważyłem jej wcześniej, bo kryła się w mroku, podobnie jak ja, tylko po drugiej stronie od wejścia.

Gdy urzędnik zniknął za drzwiami, tajemnicza postać również poszła w jego ślady. Jak widać, nie chciała, by zobaczyli ją wychodzący żałobnicy.

I ja wolałem tego uniknąć. Opuściłem nisko kapelusz, upewniłem się, że wszyscy wpatrzeni są w kapłana, który monotonnym głosem kończył recytować ostatnie formuły obrządku, a potem cieńskrótem wyszedłem w jasny, serivski dzień.

Śledziłem tajemniczego gościa.

Gdy doszliśmy do połowy ulicy, zdjął kaptur.

Jego otoczonej siwiejącym zarostem twarzy nie mogłem pomylić nawet z tej odległości. To był hrabia Detrano.

Nie przeczę, mógł przyjść z sentymentu dla dawnych dziejów. Od razu jednak zacząłem podejrzewać, że przywiodły go raczej wyrzuty sumienia. Jego obecność na pogrzebie była dla mnie równoznaczna z wyznaniem winy.

Wiedziałem, że teraz muszę go zatrzymać w odludnym miejscu, jeszcze zanim przekroczy bramę pałacu. Przyspieszyłem kroku.

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale wpatrzony w plecy Detrana, nie spostrzegłem, że od straganu z kadzidłami oderwała się jeszcze jedna postać, która ruszyła moim śladem.

* * *

Szedłem za hrabią w stronę Placów Sześciu Rodów, lawirując ostrożnie między ludźmi i cieniami.

Stary wilk dobrze znał swój fach. Kilka razy zatrzymał się przy straganach i udawał zainteresowanie jakimś towarem, by spojrzeć za siebie. Nie mogłem podejść za blisko, ale cały czas starałem się go utrzymać na w polu widzenia.

Na uliczce Rhaudro, słynącej z warsztatów rusznikarzy, Detrano niespodziewanie zmienił kierunek. Zamiast iść w stronę Placów, z których pierwszy, skąpany w słońcu, jaśniał tuż przed nami, zanurzył się w bocznym zaułku.

Zakląłem i mocno przyspieszyłem, wiedząc, że nim dotrę do tego samego przejścia, hrabia może rozpłynąć się już w powietrzu.

Za mną rozległy się kroki, a potem głośne krzyki. Odwróciłem się i spostrzegłem drugą postać w szerokim kapeluszu, która właśnie wpadła na starego tragarza niosącego deskę z okrągłymi chlebami. Pieczywo rozsypało się po bruku, a handlarz, nie bacząc na uświęconą tradycją konieczność zachowania dystansu, szarpał nieznajomego za poły płaszcza.

Pod okryciem błysnęła wysadzana klejnotami rękojeść szpady.

Nieznajomy zobaczył ponad ramieniem handlarza, że patrzę w ich stronę. Odepchnął staruszka i szybko zaczął się wycofywać.

Zawahałem się. Iść za Detranem, który nieczęsto opuszczał pałac, czy raczej ścigać osobę, która najwyraźniej mnie śledziła?

W końcu położyłem dłoń na rapierze i ruszyłem z powrotem w dół ulicy, którą tu przyszliśmy.

Mój przeciwnik był o głowę niższy, nieco korpulentny – tylko tyle dostrzegłem. Kapelusz zsunął tak, aby nie dało się dostrzec jego twarzy. Nie zamierzał stawiać mi czoła. Gdy zauważył, że za nim podążam, odwrócił się i już jawnie zaczął uciekać.

Wyszarpnąłem rapier z pochwy. Wokół rozległy się krzyki przestraszonych ludzi. Przyspieszyłem na śliskim bruku, skręciłem za uciekinierem, a gdy tylko wystrzeliłem zza rogu, za którym zniknął, coś uderzyło mnie z ogromną siłą w golenie.

Upadłem, ślizgając się po mokrych kamiennych płytach. Gdy się odwróciłem, nade mną stał mężczyzna z wyciągniętą bronią.

Widok mojej twarzy go sparaliżował. Szpada wypadła mu ze zdrętwiałej dłoni i brzęknęła o ziemię.

– Arahon… – wyszeptał bladymi wargami.

Zerwałem się na równe nogi i pchnąłem go pod ścianę.

– Czemu mnie śledzisz?! – warknąłem.

– Arahon, przecież nie żyjesz!

– Nie nazywam się Arahon.

Patrzył mi w twarz, łapiąc powietrze jak ryba wyjęta z wody. Teraz chyba widział już, że nie przypominam do końca Y’Barratory. Moje oblicze wyglądało raczej na grubo ciosaną drewnianą maskę o martwych oczach, na którą ktoś naciągnął jego skórę. Była to twarz, która widziana w tłumie, nie budziła większych podejrzeń. Obserwowana jednak z bliska, zaczynała przerażać długą listą nieludzkich detali.

Czarny Książę, poznałem go, był coraz bardziej przerażony.

– Czym jesteś? … – wymamrotał.

– Nieważne. Chciałeś mnie zabić? Czemu mnie śledzisz?

Szarpnąłem nim. To obcesowe traktowanie jeszcze bardziej zbiło Księcia z tropu.

– Nie… ja… czaiłem się na Detrana – zaczął tłumaczyć. – Wiedziałem, że dostał wiadomość o pogrzebie. Spodziewałem się, że się zjawi. W imię dawnych czasów. I miałem rację.

Puściłem Czarnego Księcia. Wierzyłem mu, nie zmieniało to jednak faktu, że przez niego straciłem swoją szansę. Schowałem rapier.

– Jeśli będziesz chciał porozmawiać, przyjdź w nocy do opuszczonego domu przy alei Fuerrera, niedaleko szkoły szermierczej – rzekłem. – Muszę dogonić hrabiego. Jest szansa, że złapię go jeszcze przed pałacem.