Выбрать главу

Skinął głową.

– Jest tylko jeden warunek – kontynuowałem. – Od tej pory to ja jestem twoim partnerem. Nie Andreos. Mam, to znaczy, Arahon miał wobec eklezjarchy własne podejrzenia…

– Chcesz powiedzieć, że mam do wyboru sprzymierzyć się z potężnym eklezjarchą albo ze zmartwychwstałym półczłowiekiem, półcieniem, który ma tylko rapier i koszulę na grzbiecie i przez którego niemal dwukrotnie zginąłem?

Milczałem.

– Pewnie, że wybieram to drugie! – parsknął po chwili.

Uścisnęliśmy sobie dłonie.

Potem siedzieliśmy w tawernie, suwając po stole puste drewniane talerze, przesuwając kubki i sztućce, by zilustrować swoje plany.

Wreszcie postanowiliśmy, że skoro nie możemy udać się bezpośrednio do Detrana, warto zacząć od człowieka, który zapewne mu donosił – rektora Remarco.

Późnym popołudniem, tuż przed porą długich cieni, ruszyliśmy na pustoszejące ulice Serivy, idąc tak, by Zamkowe Wzgórze cały czas mieć po prawej. To że było nas dwóch i razem mogliśmy pokonać tuzin gwardzistów, dodawało nam odwagi. Maszerowaliśmy środkiem uliczek, które kładły się kolejno u naszych stóp, place zaś otwierały przed nami swoje skąpane w słońcu przestrzenie, kłaniając się rzędami ugiętych wiatrem drzewek.

Tak dotarliśmy do zaułka przy katedrze, gdzie w niewielkim domu mieszkał rektor. Długo kołataliśmy do drzwi, nim otworzyła gosposia, mała kobieta o wyłupiastych oczach, twarzy przestraszonej myszy i dłoniach łuszczących się od trudu codziennej pracy.

Jej mina od razu zdradziła, że coś jest nie tak.

– Pana nie ma w domu – wytłumaczyła. – Zabrał go taki jeden człowiek, co to niby przedstawił się jako przyjaciel, ale wyglądało bardziej, jakby pana zaaresztował.

Nie umiała jednak powiedzieć o przybyszu niczego konkretnego. Tyle tylko, że był wysoki, groźny, uzbrojony i lekko utykał. Rektor chwilę rozmawiał z nim w gabinecie. Krzyczeli, a gosposia zastanawiała się, czy wezwać straż. Nie zdążyła jednak. Drzwi wkrótce się otworzyły, a Remarco Martenez, pokorny jak jagniątko, oświadczył, że musi pojechać do przyjaciela i nie wróci przed nocą. Spakował trochę papierów, ubrań i pieniędzy, a potem opuścił dom.

To było dwa dni temu.

– Panowie nic nie wiedzą? Nic mu się nie stało, prawda?

Spojrzeliśmy po sobie z Czarnym Księciem. Wyglądało na to, że Wróg usuwał niepotrzebne nici, po których można do niego dotrzeć. Nie chcieliśmy tego mówić kobiecie, ale oczywiste było, że Martenez nie żyje. A jeśli nawet żyje, to opuścił miasto.

Podziękowaliśmy gosposi, a potem, przysiadłszy na krawędzi fontanny przed wydziałem medycznym, zaczęliśmy się naradzać, co robić dalej. Trop Detrana i Remarca przepadł. Mogliśmy jeszcze poszukać Legionu. Zaproponowałem, by ruszyć do portu i popytać o kapitanów, którzy ostatnio przypłynęli ze Wschodu albo z Patry.

Legion pojawiła się w Serivie dwa tygodnie temu. Okręt, na którego pokładzie przybyła, mógł jeszcze stać przy kei. Nie liczyłem szczególnie na to, że skryta kobieta zdradziła coś załodze statku, ale nie mieliśmy zbyt wielu możliwości.

Ruszyliśmy w drogę. Im bliżej portu, tym więcej wycinanek z papieru było rozwieszonych w oknach i na latarniach. Jutro zaczynało się bowiem święto Juarhad, które mieszkańcy ubogich dzielnic traktowali poważniej niż mieszkańcy wyżej położonej części miasta.

Po dotarciu do południowego portu, gdzie nawet o tej porze zawijały statki, krążyliśmy chwilę po nabrzeżu, rozpytując o kapitanów oraz przybyszów z Patry.

Bez skutku.

Chciałem to samo zrobić w porcie północnym, gdzie stały głównie rybackie łódki oraz statki przemytników i osób, które nie chciały rzucać się w oczy władzom. Słońce jednak chyliło się już ku zachodowi – nastała pora długich cieni, podczas której nie mieliśmy szans zastać marynarzy przy pracy. By zaplanować dalsze działania, przysiedliśmy więc w jednej z portowych tawern, której wnętrze o tej porze puchło od ludzkich krzyków.

– Jeśli nie uda się wytropić Legionu, zostaje kurier – powiedziałem.

– Kto? – spytał Książę, unosząc kufel piwa do ust.

Zadziwiało mnie, jak dużo jest w stanie wypić bez zauważalnego skutku.

– Sam wspominałeś, że do Casa Viletta przychodzą rozkazy w zalakowanych kopertach.

– Andreos już przepytywał trzech takich doręczycieli. Nic nie wiedzą, biedni dranie. Odbierali listy od kogoś w pałacu.

– W takim razie któryś z nas musi…

Nie dokończyłem, bo Książę podskoczył, jakby użądliła go osa. Zbladł w jednej chwili i chwycił się za dłoń. W świetle oliwnej lampki dostrzegłem błysk złotego pierścienia.

– Co to? – spytałem, wskazując sygnet.

Czułem, że ta błyskotka załamywała wokół siebie cieńprzestrzeń jak kamyk rzucony w nurt rzeki.

– Myślisz, że tylko ty masz podobne zabawki? – odparł Czarny Książę.

Zdjął pierścień i wyciągnął go ku mnie, obracając tak, bym mógł obejrzeć wnętrze. Pod dużym kamieniem widniało mętne oczko czerni. Miniaturowy skrót.

Wzdrygnąłem się. Słyszałem o tych pierścieniach; słyszał o nich Arahon. Podobno musieli je nosić w dzień i w nocy wszyscy inkwizytorzy kapituły. Karą za zdjęcie pierścienia była śmierć.

Cieńskrót od spodu połączony był z pełną otworków skrzyneczką, którą eklezjarcha miał zwykle przy sobie. Każdy jej otwór prowadził do innego sygnetu. W skrzyneczce były też fiolka zabójczej trucizny i mały kolec. Jeśli inkwizytor zdradził, został schwytany lub w inny sposób rozczarował eklezjarchę, Andreos zabijał go bez wahania.

Słudzy Kościoła nosili zatem na palcu jadowitą żmiję, która mogła ugryźć o każdej porze dnia i nocy. Sama myśl o strachu, w jakim musieli żyć, przyprawiała mnie o dreszcze.

– Nie wiedziałem, że ktoś poza fanatykami eklezjarchy zgodziłby się na coś takiego – mruknąłem.

Książę wzruszył ramionami.

– Już dwa razy niemal zginąłem. Pierścień to cena, którą zgodziłem się zapłacić, by ratować życie – odparł. – I jest to cena doprawdy niewielka.

Uśmiechnąłem się, mając świeżo w pamięci wyraz przerażenia na jego twarzy, gdy coś dotknęło go przez ten cieńskrót.

– Poza tym to tymczasowy układ. A pierścień ma też inne, bardziej praktyczne zastosowania. – Książę przerwał, by dopić resztę piwa. – Eklezjarcha używa go też, by wzywać ludzi. Jak przed chwilą. Dwa dotknięcia to sygnał, żeby natychmiast przerwać wszystko i stawić się w jego gabinecie.

Czarny odstawił z hukiem kufel i wstał.

– Chodź – rzekł. – Przedstawię cię Andreosowi.

– To chyba kiepski pomysł – odparłem, wiedząc, że inkwizytorzy niezbyt ciepło przywitają kogoś, kto manipuluje cieńprzestrzenią i przetrwał własną śmierć.

Potrafiłem wyobrazić sobie długą listę wymyślnych tortur, które mogły być karą za takie bluźnierstwo.

– Myślisz, że to ma jakieś znaczenie? – spytał Czarny. – Zasady są dla sług Andreosa. Sprzymierzyłby się z samym Wszechcieniem, gdyby mógł na tym coś ugrać. Poza tym wyjawię mu tylko, że jesteś przyjacielem ze starych lat, wyśmienitym szermierzem, którego namówiłem do współpracy…

Przerwał i odruchowo sięgnął ku dłoni.

– Co się stało? – spytałem, zaniepokojony jego wyrazem twarzy.

– Dziwne. Trzy dotknięcia…

– Co to znaczy?

– Nie wiem… nie umawialiśmy takiego sygnału… Dwa znaczą: przyjść natychmiast. Ale trzy? – odparł zmieszany.

– Pokaż mi pierścień.

Czarny Książę zdjął błyskotkę i położył ją na mojej dłoni. Gdy moje ludzkie ciało trzymało sygnet w świetle kaganków, spojrzałem w cieńprzestrzeń.