Po chwili zwróciłem klejnot właścicielowi.
– Co zrobiłeś? – Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Nic szczególnego. – Wzruszyłem ramionami.
Nie zamierzałem mu zdradzać, że jednym ruchem zerwałem tunel, który z ogromnym trudem wyrzeźbił jakiś anonimowy cieńmistrz.
– Ruszajmy w drogę – rzekłem.
Wyszliśmy z tawerny i podążyliśmy na spotkanie eklezjarchy Andreosa, drugiego po królu najważniejszego człowieka w Serivie.
VI
Zawsze fascynowało mnie, że w jasnym świecie istnieje tak wiele religii. Ciemne istoty nie interesowały się zbytnio tymi sprawami. Większość z nas przyjmowała, że istniał kiedyś Stwórca, ale skrył się za zasłoną czasu tak grubą, że nie ma większego sensu zgadywać, skąd się wziął i jaki był jego cel.
Historia świata ciemnych istot tworzyła linię równoległą do historii świata ludzi. Istniało wiele analogii. Ludzie okiełznali ogień, my zaczęliśmy manipulować gorącymi pływami. Ludzie zaczęli mieszkać w miastach, my stworzyliśmy plastry i składaliśmy się w konstrukty. Ludzie wynaleźli armaty i cieństrzelby, my zaś lance świetlne i ładunki cieńbokościowe.
Jednym z nielicznych wynalazków jasnej strony, który nie miał u nas odpowiednika, była religia objawiona. Po prostu nigdy żadnej istocie z ciemnego świata nie przyszło do głowy, by powiedzieć innym, że rozmawiała z Bogiem Stwórcą i że zna Jego plany. Niezliczone tysiąclecia dzielące nas od początku świata – a było to jedyne wydarzenie, w którym widzieliśmy działanie ręki Boga – wydawały się nam nieprzekraczalną barierą.
O ileż bogatsze były wierzenia jasnej strony! Tu pierwotne ludy czciły ogień, Ibrowie – przodków, z którymi się zespalali i których pamięć, zupełnie dosłownie, przekazywali kolejnym pokoleniom. Miasta-państwa Wschodu miały ogromną liczbę bóstw, których sławę głosiły armie proroków. Anatozyjczycy wymyślili swojego jedynego Boga o twarzy przysłoniętej woalem mistycznych formuł. Był On tajemniczym architektem świata, a raczej dwóch światów, w których stworzył istoty będące dwiema połowami jedności. My uważaliśmy podobnie, jednak w przeciwieństwie do nas Anatozyjczycy byli przekonani, że mogą nie tylko odczytać Jego zamiary za pomocą obliczeń wykonywanych na ciągach cyfr, na które przeliczali swoje objawione księgi. Uważali również, że będą w stanie nawiązać ze swoim Stwórcą dialog.
Dla porównania wierzenia Vastylijczyków były przejrzyste i proste jak suche równiny tego kraju. Od zarania dziejów czcili oni największą siłę, jaką widzieli wokół siebie, czyli słońce, tę kulę mistycznej energii, która rodziła cienie o niezwykłych właściwościach.
Ponieważ Ibrowie i Anatozyjczycy byli historycznymi wrogami Vastylii, tutejsza religia najsurowiej potępiała dwie rzeczy: zespolenie oraz nauki cieńmistrzów. Wszystko, co typowe dla Południa i Wschodu, trafiło w strefę tabu, a każde przeciwieństwo wyniesiono na ołtarze. Vastylijczycy uważali światło słońca za dobre – przenikając ludzkie ciała, wypierało z nich całe zło, wszystkie grzechy i złe myśli, które materializowały się pod postacią cienia.
Wszystko, co było ważne w życiu Vastylijczyków, czyniono w południe, w najjaśniejszym świetle. W środku jasnej pory odbywały się sądy, śluby i pogrzeby. Słodkie godziny grzechu i zdrożnych przyjemności nadchodziły wieczorem, gdy Wieczne Światło chowało się za horyzontem, a człowiek ponownie łączył się ze swą pierwotną naturą; zło, wyparte za dnia, teraz wracało do jego ciała.
Każdego ranka, kiedy straż znosiła do garnizonu trupy znajdowane w zaułkach i rynsztokach, zabobonni Vastylijczycy dostawali kolejny dowód na to, że kapłani mają rację.
Kiedy pojawił się eklezjarcha Andreos, twardą ręką obłupał vastylijskie wierzenia ze skorupy lokalnych zwyczajów i zabobonów. Wiarę podniósł do rangi potężnej instytucji, która zyskała zbrojne ramię w postaci inkwizycji. Jeszcze pięćdziesiąt lat wcześniej inkwizycja liczyła sobie ledwie dwunastu funkcjonariuszy. Dziś miała przeszło stu śledczych, wspieranych przez armię płatnych donosicieli. Długa wojna, zubożenie wielu rodów i spadek znaczenia szlachty uczyniły z niej największą siłę Serivy.
A my szliśmy prosto w łapy inkwizytorów, środkiem rozległego Placu Wszechświatła, na którego końcu stała Bazylika Światłowstąpienia, trzykrotnie wyższa od otaczających ją kamienic. Na krwawym, wieczornym niebie odcinały się czarne figury świętych z jej attyki. Ich cienie na bruku przypominały kontury gigantów.
W pewnym sensie bawiło mnie to, że Czarny Książę prowadzi mnie przed oblicze eklezjarchy. Jako ciemna istota, która ucieleśniła się i wkroczyła do świata żywych, byłem pewnie najgorszym koszmarem inkwizycji. Musiałem wymyślić jakiś plan awaryjny, na wypadek gdyby Andreos spostrzegł we mnie coś podejrzanego.
Rozmyślania przerwał mi harmider, który dochodził z rogu placu. Spojrzałem w tamtą stronę. W cieniu jednego z budynków zebrało się kilkanaście osób. Ktoś krzyczał, ktoś się rozpychał, wszyscy dyskutowali podniesionymi głosami.
Złapałem Czarnego Księcia za ramię i bez słowa wskazałem na tłum.
– Nie mamy czasu. – Pokręcił głową, ale ja szedłem już w tamtą stronę. Przeczuwałem bowiem, że tylko coś niezwykłego mogło sprawić, iż serivczycy zatrzymali się na ulicy w porze długich cieni.
Gdy się zbliżyłem, pomiędzy stopami zebranych zobaczyłem czerwony chałat inkwizytora.
– Kara Boża, tako rzekę. Żro tylko, spółkujo i złoto kradno. To i się Wieczne Światło zeźliło – perorował nad ciałem gruby mieszczanin.
– Przecie widzisz, chłopie, że otruty. Pianę z pyska jako wściekły pies toczy. A ty jak będziesz trajkotał, potrajkoczesz w Wieży Głodowej – odparła kobieta w stroju szacownej matrony.
Perspektywa ta widocznie przestraszyła grubasa, bo zamknął usta i wcisnął się z powrotem w tłum. W pobliże ciała przepchnął się chuderlawy chłopczyna w dziurawym kabacie.
– Ja jestem żakiem i się znam – rzekł. – Znam się, powiadam. Dopuśćcie mnie, ludzie.
Przyklęknął przy trupie. Teraz widziałem dokładnie: inkwizytor miał pianę na ustach, a jego oczy były wybałuszone. Musiał upaść ledwie kilka chwil temu. Żak chwycił jego dłoń i schował w swojej, rzekomo badając puls.
– Zaiste, otruty. Nie dycha! – odparł.
Gdy wstał, spostrzegłem, że cała biżuteria zniknęła z palców zmarłego.
W tym momencie stanął koło mnie Czarny Książę i z niedowierzaniem spojrzał na trupa.
– Lepiej się pospieszmy – powiedziałem.
– Nie myślisz chyba, że…?
Uciszyłem go gestem, bo w naszą stronę już odwróciły się jakieś podejrzliwe twarze.
Poszliśmy prędko dalej. Czarny poprowadził mnie obok bazyliki i budynku konwentu w głąb ulicy, przy której stał otoczony ogrodem klasztor sióstr światła. W końcu dotarliśmy do wysokiego płotu z kutego żelaza. Budynek, który widziałem za ogrodzeniem, już z daleka wyglądał na siedzibę jednego z królewskich urzędów. Z tą różnicą, że przy furcie nie było ani tablicy, ani warty.
Weszliśmy na żwirową ścieżkę prowadzącą przez zadbany park. Ostatnie promienie słońca prześlizgiwały się ponad koronami drzew, a nasze cienie były długie, wyciągnięte. Na końcu ścieżki znajdował się podjazd dla karet. Wysokie drzwi strzegły wejścia do budynku.
Uderzyła mnie nienaturalna cisza. Nie słyszałem wiatru ani ptaków. Żaden odgłos nie dochodził z milczącego budynku. Odruchowo położyłem dłoń na rapierze.