Выбрать главу

A przynajmniej tak sobie wmawiałem, bo czułem w duszy dziwny sprzeciw, naciągając na nogi białe pończochy i związując je wstążką pod kolanem.

Kiedy na koniec przejrzałem się w lustrze, zobaczyłem zupełnie obcą osobę. Założyłem na twarz srebrną maskę przedstawiającą księżycowe oblicze – i miałem już pewność, że nikt mnie nie rozpozna.

Czarny Książę też się przebrał. Na nim dworski strój leżał dużo lepiej.

Sięgnąłem po rapier, który spoczywał na stole wraz z mocnym skórzanym pasem. Książę pokręcił głową.

– Nie. Przyciągnie zbyt wiele uwagi. Zostaw ten rożen u mnie.

Sięgnął do pakunków, a potem rzucił mi szpadę w złoconej pochwie. Gdy spojrzałem na jej kosz, skrzywiłem się. Wyglądała jak ceremonialna broń bogatego szlachetki. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, bym mógł nią wiele zdziałać.

Gdy jednak wyciągnąłem ostrze i zamachnąłem się, rozcinając kilka razy powietrze, zwątpienie ustąpiło. Szpada, choć w karykaturalnie bogatej oprawie, była dobra. Punca przy koszu wskazywała na warsztat mistrza Giordaniego.

Broń była o stopę krótsza od rapiera, dużo lżejsza. Ostrze cienkie, sprężyste – nie nadawało się do cięć.

– Jeśli przyjdzie nam walczyć ze słoneczną strażą, wolałbym rapier – powiedziałem. – Łatwiej wgryźć się nim w szczeliny zbroi.

– Jeśli przyjdzie nam walczyć ze słoneczną strażą, będziemy martwi. Nie planuję wszczynać awantur.

Kiwnąłem głową i schowałem szpadę. Podszedłem do okna.

Na tarasach Zamkowego Wzgórza atramentowe kłęby krzewów i ozdobnych drzewek płonęły, od dołu podświetlane blaskiem latarni, a od góry – odbitym ogniem fajerwerków.

– Bal już trwa. Idziemy – odezwał się Książę.

Wyszliśmy na ulicę, w rzekę ludzi. Na ścianach ich cieniom towarzyszyły świetlne projekcje. Książę niósł przed sobą latarnię okrytą metalowymi wycinankami. Rzucała wokoło obrazy szkieletów wywijających hołubce.

Przeszliśmy wąską alejkę, mijając ostrożnie grupę pijanych młodzieniaszków w maskach egzotycznych ptaków, którzy – rozdrażnieni naszym dworskim strojem – obrzucili nas wyzwiskami. Uśmiechnąłem się. Nie wiedzieli, że próbują sprowokować do walki dwie najlepsze szpady Południa. Gorąca krew Kalhiry obudziła się we mnie i nalegała, by dać im nauczkę. Książę jednak nie odwrócił nawet głowy, a ja nie chciałem okazać się gorszy.

Po chwili dotarliśmy na tyły budynków okalających Plac Bramny. Ignorując psa, który szarpał się na łańcuchu i pryskał z pyska śliną, szczekając to na nas, to na jasne postaci przemieszczające się na ścianach, to na ogień w niebiosach, zbliżyliśmy się do najbliższego piwnicznego włazu.

Otworzyłem go butem, w chwili gdy nad miastem przetoczył się kolejny grom fajerwerków.

W piwniczce znajdowały się spleśniałe półki z zakurzonymi słoikami. Ich kolorowa zawartość przypominała preparaty z uśmierconych przez badaczy meduz.

– Nada się? – spytał Książę, wskazując czarny róg składziku.

Skinąłem głową. Cień był tu gęsty, smolisty, intensywny. Wspaniały cień, w którym chętnie zanurzyłbym się na zawsze.

Poczułem znowu ten sam smutek, który nachodził mnie już kilka razy. Docierało do mnie, że już nigdy nie zobaczę wschodu antysłońca, nie zagrzeję się w naciskającym ze wszystkich stron gorącu cieńbokości darfur.

– Wszystko w porządku? – spytał Książę, widząc, że się zamyśliłem.

Skinąłem głową.

Staliśmy w mroku dość długo. Czekaliśmy cierpliwie na północ. Zdążyliśmy zamienić kilka słów o dawnych czasach, wspomnieć noc przed atakiem na zamek Wulfengrad, kiedy wokoło panowała taka sama nerwowa atmosfera. Ku swojemu zdziwieniu pamiętałem to bardzo wyraźnie. Czy to znaczyło, że stawałem się coraz bardziej Y’Barratorą?

Wreszcie w całym mieście rozdzwoniły się dzwony, muzyka przybrała na mocy, wiwaty i krzyki przetaczały się falami w dół i w górę brukowanych uliczek, odbijając się od gładkich jak lustro wód zatoki, w których falowało wypełnione blaskiem światła miasto.

Niebo rozdarł ogień tysięcy rakiet. Cienie w całym mieście zostały uderzone ze wszystkich stron nawałą światła, cieńprzestrzeń się zatrzęsła.

W tym chaosie, który musiał oślepić pałacowych cieńmistrzów, stworzyłem bardzo krótki i płytki skrót. Jasny świat zszedł z cienia jak skórka z pieczonego jabłka, niemal bez wysiłku. Drugi koniec otworzył się w mroku jednej z altan niższego ogrodu.

Przeszliśmy tam pewnym krokiem.

Owiał nas wiatr znad morza. Oczy, przyzwyczajone już do mroku piwniczki, na chwilę oślepły od rac i fajerwerków, którymi kipiało miasto. Gwiazdy były jak białe szpilki wbijane w źrenice.

Przysłoniłem twarz rękawem, by wzrok się przyzwyczaił, a potem rzuciłem wokół kilka szybkich spojrzeń.

Niższy ogród był pusty. Bal trwał na górze, nad nami, na środkowym tarasie. Ogłupiały paw patrzył w naszą stronę, przekrzywiając łebek.

Skinąłem na Księcia i ruszyliśmy w stronę schodów. Nie uszliśmy jednak dziesięciu kroków, gdy z boku, od strony ścieżki, rozległ się głośny krzyk.

– Stać! Stać, w imię króla!

Moje myśli zerwały się do galopu. Czyżby pałacowi mistrzowie zobaczyli mój skrót? Powinniśmy walczyć czy uciekać z powrotem na drugą stronę?

Obróciłem się powoli w kierunku głosu – na szczęście był to tylko samotny strażnik w złoconym pancerzu.

– Co tu robicie? Ten ogród jest zamknięty dla gości!

Podszedł bliżej. Teraz widziałem, że za złotą maską błyszczy para młodych, niemal chłopięcych oczu. To był pewnie jego pierwszy albo drugi rok w straży. Mieliśmy szczęście – doświadczonego gwardzisty nie dałoby się łatwo wyprowadzić w pole.

Książę też to zrozumiał, bo natychmiast przejął inicjatywę. Uwiesił się na ramieniu chłopaka i rzekł nieco bełkotliwie:

– Ja i mój przyjaciel założyliśmy się, no, zakład, rozumiesz? Że zeskoczę na dół. Z tarasu. No to zgodziłem się, bo dziesięć escudo, rozumiesz, ale tylko jeśli i on skoczy. No i skoczył! Wyobrażasz sobie? Skoczył! – Książę zaśmiał się gromko.

– Wielmożni panowie pozwolą za mną – powiedział spokojnie strażnik. – Kapitan będzie chciał z panami pomówić.

– Kapitan? W dupie mam kapitana! Widzisz to, chłopcze? Wiesz, kim jestem? – Czarny podsunął mu pod nos pięść, na której błyszczał sygnet.

Oczy za maską się zwęziły. W półmroku chłopak widział herb ze złota na tarczy wysadzanej diamentami, ale wyraźnie nie potrafił sobie przypomnieć, do kogo on należy. Wiedział tylko, że sygnet jest bardzo, bardzo kosztowny.

W tym mieście herb Czarnego Księcia ostatni raz widziano parę lat temu, a w ogromnej rzeszy ministrów, komisarzy i wysokich urzędników, których zatrudniał król, trudno się było rozeznać.

– Odprowadzę wielmożnych panów… do schodów.

Starałem się nie okazywać, jaką ulgę przyniosły mi te słowa. Przez cały czas trzymałem dłoń zaczepioną zawadiacko na szarfie, o cal od rękojeści szpady, którą mogłem wyjąć jednym ruchem. Ustawiłem się nawet w odległości idealnej do wypadu – licząc, że skupiony na Czarnym gwardzista nie zauważy tego manewru.

Ucieszyłem się, że nie muszę zaczynać wieczoru od zabijania. Przypomniała mi się babka, która zawsze mówiła, że w święto Juarhad ludzie, zrzucając swoje codzienne maski, otwierają wielkie okno, przez które może spłynąć w nich zarówno dobro, jak i zło. Że Juarhad to zespolenie, w którym dusza łączy się ze światem. Procesu tego nie wolno zatruć, a…