Выбрать главу

Pokręciłem głową. Przecież to nie była moja babka i nic, co powiedziała, kompletnie mnie nie obchodziło.

Zdałem sobie sprawę, że nie była to też babka Arahona. Ta stara kobieta mówiła tak do Kalhiry.

Wzdrygnąłem się i przyspieszyłem kroku, by dogonić strażnika, który wraz z Czarnym dotarł już prawie do schodów. W ciepłym nocnym wietrze krzewy kłaniały im się niczym akolici.

– Tędy, wielmożni panowie – rzekł, gdy dotarliśmy na miejsce. – I proszę pamiętać: dolny ogród jest zakazany. Są prawa, które dotyczą wszystkich prócz króla.

Czarny Książę poklepał chłopca po ramieniu i coś wybełkotał, a ja udałem, że podpieram towarzysza. Ruszyliśmy w stronę, z której dobiegały muzyka i śmiechy.

Po krótkiej wspinaczce nad ostatnimi stopniami ukazał się oślepiający niczym słońce, pełen złota oraz jedwabi bal. Książę natychmiast odzyskał równy krok.

Udało się.

Weszliśmy pomiędzy tańczące pary, pomiędzy hrabiów, diuków, hrabiny, wiceministrów, ministrów, generałów, pułkowników, nadrektorów, posłów i ambasadorów, wysokich inspektorów, kurtyzany, bogate matrony, między wszystkich tych Lammondów, Rodriganów, Estouville’ów, Y’Derranów oraz przedstawicieli tuzina mniejszych rodów, którzy tłoczyli się na tarasie wysokiego ogrodu, w tym tłumie zupełnie zwyczajni, odarci z aury potęgi, którą roztaczali w swoich willach.

Zastanowiłem się, czy nie taka jest właśnie rola królewskich bali – pokazać wszystkim tym ludziom, że są jednymi z wielu, że nie mogą się mierzyć z potęgą władcy. Niech w przepoconych ubraniach żrą ze złotych półmisków, trącając się łokciami i następując sobie na stopy, nieświadomi, że od ludzi na dole, poza pałacem, różnią ich tylko droższe dekoracje.

Na obitym kokardami podeście muzycy grali dworskiego kontredansa, a pot spływał im spod peruk na czerwone czoła i skronie. Jakaś para przemknęła koło mnie. Kobieta w masce lisa porzuciła swojego partnera – tancerz wirował jeszcze chwilę, patrząc zdziwiony na puste dłonie. Próbowała porwać mnie do tańca, jednak stałem bez ruchu, a gdy zbliżyła twarz, by coś powiedzieć, spostrzegła przez otwory w masce oczy fałszywego Arahona. Oczy niewidzące, głębokie jak studnie.

Przykryła zmieszanie perlistym śmiechem i uciekła gdzieś w tłum.

Jej oczy przypomniały mi kogoś, ale nie byłem pewny kogo.

Przedzieraliśmy się przez tłum, aż dotarliśmy na środek centralnego tarasu. Ponad głowami zebranych dostrzegliśmy pusty tron z czerwoną poduszką. Stał na podwyższeniu, pod baldachimem z błyszczącego złotogłowiu. Obok niego pełniło wartę dwóch strażników. Króla jednak nie było w zasięgu wzroku.

– Myślisz, że władca jest chory? – nachyliłem się do ucha Czarnego.

– Nie. Czytałem raporty pałacowych szpiegów inkwizycji. Od jakiegoś czasu…

Musiał przerwać, bo właśnie między nas wdarła się wirująca para, a loki młodej kobiety strzeliły mi w twarz niczym perfumowany bicz.

– …od jakiegoś czasu król nie pojawia się na balach. Ani w żadnych innych miejscach, gdzie jest tłoczno – dokończył Książę. – Może pod koniec pojawi się na balkonie.

– Wiadomo czemu?

– Ludzie mówią, że nieco zdziwaczał, ale Andreos miał inne podejrzenia. Niestety umarły wraz z nim.

Skinąłem głową.

Chwilę pokręciliśmy się wśród tańczących, by wtopić się w tłum. Książę zaczął flirtować z jakąś starszą kobietą, ja przeszedłem się między rzędami półmisków, a potem zamieniłem kilka słów z dwiema siostrami, córkami ambasadora Brunszwii.

Po jakimś czasie spotkaliśmy się przy stole z płonącym pieczonym wołem, faszerowanym kurczakami, które z kolei nafaszerowano przepiórkami. Potem wymknęliśmy się spod baldachimu w krzaki, udając, że chcemy się wysikać. Książę ostrożnie stawiał stopy między ludzkimi fekaliami.

Uśmiechnąłem się. Szlachta, nie szlachta – jeśli stłoczyć tysiąc dup na tak małej przestrzeni, obsrają wszystko wokół jak regiment piechoty. Z tą różnicą, że regiment przynajmniej kopie latryny.

Ruszyliśmy dalej, przechodząc mostkiem na cichy zachodni taras. Minęliśmy altanę, w której chuderlawy szlachcic o zapadniętej klatce piersiowej trykał chudymi biodrami rozlane, pulchne pośladki półprzytomnej od wina szlachcianki. Przy zewnętrznych barierkach co sto kroków stali gwardziści, zwróceni w stronę kipiącego światłami miasta. Blask rozświetlał ich kirysy. Udawali, że nie patrzą.

Odszukaliśmy miejsce, gdzie ponad naszym tarasem rozpoczynał się następny, z małym ogródkiem. Jeśli dobrze pamiętałem, przylegał on do biblioteki. Już chciałem podskoczyć i chwycić się krawędzi, gdy Czarny wymierzył mi kuksańca w bok i wskazał coś palcem.

Na ścieżce stał strażnik, który patrzył w naszą stronę, zacząłem więc udawać, że wymiotuję. Po chwili mężczyzna odwrócił się i kontynuował obchód.

Podsadziłem Księcia. Ten – mimo tuszy – podciągnął się zręcznie ponad barierką. Poszedłem w jego ślady.

Taras był pusty. Pośrodku bielał marmur fontanny, z boku widniały krzewy wystrzyżone w idealne kule. Nie widziałem tu miejsca, aby się schować, ale na szczęście w zasięgu wzroku nie było też wartowników.

Na ogród spoglądały uchylone wysokie okna galerii.

Przesadziliśmy parapet i znaleźliśmy się w szerokim jak aleja Contanezra korytarzu, na podłodze z żyłkowanego różowego marmuru, pod sklepieniem, którego każdy fragment pokrywały freski. Otoczyły nas okrągłe jak piłki cycki tysiąca nimf bawiących się nad wodą, śledziły smętne oczy setek przyczajonych w krzakach pastuszków. Patrzyły na nas również zawieszone na ścianach obrazy w złotych ramach. Wszystko to jaśniało w rozproszonym bladym blasku. W pałacu nigdzie nie było cieni.

Jedynymi były ten należący do Jacoba D’Erzahna i ja.

VIII

Daliśmy się pochłonąć długim amfiladom pokojów, pachnącym polerowanym mahoniem żyłom pałacu, które rozchodziły się we wszystkich kierunkach, łapiąc wzrok w nieskończone pułapki perspektywy. W korytarzach wyższych niż front mojego domu przy ulicy Alaminho czuliśmy się jak mrówki.

W końcu dotarliśmy do centralnej galerii – wewnętrznego dziedzińca, na który spływało światło księżyca. Zbliżyłem się do barierki. Pod stopami otwierała się głęboka studnia owinięta gąsienicami arkad. Na jej dnie widniał mały skrawek zieleni, a ponad głową miałem równy kwadrat gwiaździstego nieba.

Pałac, który z zewnątrz miał tylko trzy piętra, wbijał się tu głęboko w ziemię. Niższe kondygnacje prowadziły do piwnic, komnat służby i garnizonów, wyrytych w żywej tkance Zamkowego Wzgórza.

Książę pociągnął mnie za ramię. Stojąc tak, ryzykowaliśmy przecież, że ktoś nas zobaczy z drugiej strony dziedzińca. Ruszyłem za nim ku schodom.

Zeszliśmy poziom niżej, a potem wybraliśmy korytarz wiodący ku zachodniej baszcie. To właśnie w tym miejscu, połączonym z pałacem tylko jednym zabudowanym mostem, miał swoje pokoje arcyszpieg Detrano.

Gdzieś po drodze zacząłem się niepokoić. Coś było nie tak.

Wokół nie widziałem żywej duszy. Służba była wprawdzie zajęta gośćmi w ogrodzie, dworzanie tańczyli na balu, ale mimo to zdawało mi się, że jest za cicho, za spokojnie. Korytarze powinna patrolować słoneczna straż, ale nigdzie nie dostrzegłem błysku nawet jednego złoconego pancerza.

– Król nie wystawia warty na noc? – szepnął Czarny, któremu to samo chodziło po głowie. – To szaleństwo!