Выбрать главу

Nie wiedziałem, czy to nowy zwyczaj. Za dawnych czasów, kiedy tu bywałem, przy każdych ważnych drzwiach stała para zbrojnych, a w nocy ich lampy rozświetlały długie korytarze. Dzisiaj wnętrze było puste, martwe.

Pachniało zasadzką.

Coraz bardziej zaniepokojeni dotarliśmy na most wiodący do komnat hrabiego. Skradaliśmy się nim ostrożnie, a światła fajerwerków chłostały nas z obu stron przez wysokie okna. Na końcu widać było uchylone drzwi, ale nie widziałem przy nich wartowników.

– Detrano chyba się nie przeprowadził? – spytał Jacobo D’Erzahn.

Wiedziałem, o co mu chodzi. Arcyszpieg miał zawsze własne straże, które strzegły jego pokoi na wypadek zamachu albo pałacowego puczu. Nie chciał, by powtórzył się 592 rok, kiedy stronnictwo Rodriganów dokonało w korytarzach rzezi wrogich im ministrów.

Wzruszyłem ramionami. Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić.

Podszedłem do drzwi i pchnąłem je delikatnie. Naszym oczom ukazał się gabinet z globusem oraz regałami pełnymi ksiąg. Nieruchome pancerze z dawnych wieków trzymały wartę wokół śpiącego z otwartą gębą kominka. Weszliśmy do środka.

Trzy pary drzwi wiodły z tego pomieszczenia w trzy różne strony. Za jednymi z nich widać było blask świecy. Porozumiałem się wzrokiem z Czarnym, a potem ruszyliśmy w tamtą stronę.

Pchnąłem skrzydło akurat w momencie, gdy za oknami rozbłysły fajerwerki. Długa błyskawica światła wślizgnęła się do środka, rysując na podłodze sypialni dwie czarne sylwetki.

Hrabia Detrano, który w koszuli nocnej i szlafmycy siedział nad jakąś ogromną księgą, podskoczył ze strachu.

– Dlaczego mnie straszysz? – rzekł, mrużąc oczy. – Czym cię znowu zawiodłem?

Po chwili jednak spostrzegł, że to ktoś inny wszedł do sypialni. Podniósł się znad sekretarzyka w alkowie i otworzył szeroko usta.

Może to wina świecy, w której świetle cienie na jego twarzy się pogłębiły, ale arcyszpieg wyglądał teraz jak bardzo zmęczony, stary człowiek.

– Nie jeden, a dwa trupy – wymamrotał, gdy weszliśmy w okrąg światła. – Gdybym był przesądny, uznałbym, że to umarli wrócili świętować Juarhad pomiędzy żywymi. Arahon Y’Barratora i Jacobo D’Erzahn, sam Czarny Książę… Człowiek, który wymordował całą szermierczą szkołę i pół rodu Lammondów, oraz drugi, który wymknął się z kilkunastu zamachów i zawarł przymierze z inkwizycją, byleby mnie dostać. Myślałem, że jeśli kiedyś was zobaczę, to tylko jako wyrzuty sumienia, nawiedzające mnie we śnie.

– Mało brakowało – rzekł Książę. – Ale twój zabójca, hrabio, nie był tak dobry. Nadział się na ostrze jak świnia na rożen.

– Bez wątpienia nasz Arahon miał z tym coś wspólnego, prawda? Brawo, Książę! Nabrałeś mnie. Myślałem, że ten pionek zniknął już z planszy.

Arcyszpieg zamknął z hukiem księgę. Patrzyłem cały czas na jego dłonie, gotów skoczyć do przodu, gdyby sięgnął pod blat albo do jednej ze swoich szuflad.

Detrano tymczasem odwrócił się do mnie.

– Byłem na twoim pogrzebie, Arahon. Widziałem cię w trumnie.

– I dobrze widziałeś – odparłem. – Ale nie dam się wciągnąć w opowiastki o tym, co naprawdę zaszło. Widzisz, włamaliśmy się właśnie do królewskiego pałacu i nie chcemy tu spędzić ani chwili dłużej, niż to konieczne.

Hrabia wzruszył ramionami.

– Co chcecie wiedzieć? Że Gert i Hense byli moimi ludźmi? Byli.

– Dobrze, że oszczędzasz nasz czas – odparł Książę. – Myślałem, że będę musiał wyrywać ci paznokcie, żebyś przyznał się do winy, kanalio.

– Och?… A wziąłeś ulubione obcęgi, pachołku Andreosa?

Czarny skrzywił się i wyciągnął szpadę, która wysuwając się z pochwy, syknęła niczym rozdrażniony wąż.

Detrano ani drgnął. Wyglądał jak zmęczony starzec, któremu jest już wszystko jedno. Na pewno nie jak głowa wielkiego spisku, obejmującego mackami całą Serivę. Wydało mi się nawet, że patrzy na zbliżające się ostrze z nadzieją.

Powstrzymałem Czarnego ruchem dłoni.

– Znam cię, Detrano – rzekłem. – Jeśli wydajesz się mówić prawdę, to tylko dlatego, że pod nią kryje się następna. Mów: to ty kupiłeś Lammondów? Ty kazałeś porwać córkę Holbranvera i próbowałeś wyciągnąć od niego cienioryt? To ty wysłałeś…

Nie dokończyłem. Za nami, gdzieś w plątaninie korytarzy, rozległ się huk. Oblicze Detrana zapadło się w sobie niczym twarz człowieka z gangreną na widok piły do cięcia kości. Zmalał nagle, zgarbił się.

– Musicie stąd iść… natychmiast – powiedział.

– Wyborne! – zaśmiał się Książę. – Na pewno byłoby ci na rękę, gdybyśmy zniknęli. Ale my jeszcze nie skończyliśmy. My nawet nie zaczęliśmy.

Ostrze zbliżyło się do szyi hrabiego. Jego grdyka drgała jak przecięta na pół gąsienica.

– Podsumujmy – rzekłem. – Rozkazy, które dostawali Lammondowie i tych dwoje zabójców z Koppendamu, szły od ciebie?

Pancerz ironii i pewności siebie opadł z Detrana całkowicie, a ja zastanawiałem się, czy jest tak dobrym aktorem, czy też naprawdę się boi.

– Tak, jedne rozkazy w nocy, inne w dzień – wymamrotał. – Nic nie rozumiecie. Nie mogę się mu sprzeciwiać, ale nie mogę się też sprzeciwiać królowi. W dzień próbuję… ograniczać szkody. To jedyne, co mogę zrobić, rozumiecie? Ograniczać. Dla dobra wszystkich.

Chwyciłem go za koszulę i przyciągnąłem do siebie.

– Dla dobra wszystkich? Dla tego dobra kazałeś porwać dziecko, a twoi siepacze prawie zabili Iorandę? Próbowałeś zamordować Holbranvera w ciemnym zaułku?

– Czy ty wiesz, co by się działo, gdybym nie próbował kontrolować sytuacji? Myślisz, że co by się stało z Sanne? Z twoją Iorandą? Gdyby nie ja, obie trafiłyby z poderżniętymi gardłami do zatoki. Gołe i zgwałcone przez ludzi Lammondów! A teraz idźcie już! Uciekajcie!

– Skoro byłeś tylko pośrednikiem, to skąd szły rozkazy? Król?

– Król nic nie wie – szepnął Detrano.

– Więc jeśli to nie ty i nie władca… to kto, do jasnej cholery? Kto!? – krzyknąłem, szarpiąc go za ubranie.

W czeluści pałacu rozległ się kolejny potężny trzask. Zaraz potem drugi. I trzeci – coraz bliżej.

– Idzie tu – Detrano zbladł. – Za późno.

Pchnąłem go pod ścianę, a potem rzuciłem szybkie spojrzenie Czarnemu Księciu. Uśmiechnął się. Stanął na środku gabinetu w szermierczej postawie. Dołączyłem do niego, a Detrano wpełzł w odległy kąt i trząsł się tak, jak nigdy bym się nie spodziewał po człowieku, który całe życie zabijał i słał na śmierć.

Staliśmy jak rzeźby dwóch wojowników. Ja w pozycji diestro, wyprostowany, bokiem do drzwi, mierząc przed siebie czubkiem ostrza. Czarny na ugiętych nogach, w rozkroku, trzymając za plecami sztylet, a przed sobą szpadę.

– Ktokolwiek tu przyjdzie, nie możemy pozwolić, żeby wyszedł żywy. Gotowy, Arahon?

– Gotowy na samego diabła.

Hałasy zbliżyły się i teraz je poznałem. To łomotały drzwi w długich amfiladach pokoi, pchane jakąś potężną siłą. Wkrótce przez szczelinę w naszych drzwiach błysnęło światło. Zaraz potem otworzyły się z hukiem, uderzając klamką o kamienną ścianę.

Przed nami rozwinął się ogromny świetlisty kształt o czworgu ramionach i nieziemsko pięknej, okolonej aureolą ognia twarzy.

Postać z cieniorytu.

* * *

Przegrywaliśmy.

– Uciekaj! – krzyknął Czarny, a w spojrzeniu, które mi rzucił, przyjmując na gardę dwa ciosy, było szaleństwo.