Выбрать главу

Wiedziałem, że ma rację. Byliśmy bez szans.

Ta potężna siła, która wdarła się do sypialni, wyrywając niemal drzwi z zawiasów, nie była człowiekiem ani ciemną istotą. Była świetlistą sylwetką o czworgu ramionach.

Ów jasny kształt rzucał na podłogę cztery czarne jak smoła cienie; dziury prowadzące prosto w cieńprzestrzeń. Każdy z cieni trzymał jeden miecz, a rozchodziły się one od istoty we wszystkich kierunkach, jakby oświetlały ją cztery słońca z czterech stron świata.

Walczyliśmy z oślepiającym światłem i smolistym mrokiem. Parowaliśmy, robiliśmy uniki, a istota i tak zwyciężała, siekąc i uderzając czterema mieczami. Całe pomieszczenie przemieniło się w coś niezrozumiałego.

Z naszych cieni odrywały się drobne kropelki mroku i unosiły ku sufitowi, tworząc na nim czarne kałuże. Blask miasta wpadający przez okna zmieniał się w mgiełkę, która płynęła strugami w stronę istoty, by otoczyć ją plątaniną świetlistych nici.

Detrano mamrotał i płakał na przemian.

Próbowaliśmy zsynchronizować ruchy. Książę wyszedł naprzód, przyjął kilka uderzeń, od których szpada gięła mu się w łuk. Ja prześlizgnąłem się pod ramieniem istoty, dźgnąłem, jednak czubek szpady przebił pustkę. Zupełnie jakbym ugodził miraż.

Gdy wyciągnąłem ostrze ze świetlistego ciała, było rozgrzane do czerwoności.

Książę tymczasem zaszedł naszego przeciwnika od lewej i zaatakował, ale nie zdołał przebić się przez zasłonę błyskających głowni. Zaraz potem kontratak rzucił go na ścianę.

Cofnęliśmy się pod gradem uderzeń, skuleni jak dzieci podczas wichury.

Istota wypotężniała pod sufit, rozczapierzone ostrza przypominały zęby otwierającej się coraz szerzej świetlistej gęby.

To nie mogło już trwać długo. Książę ponownie krzyknął:

– Idź! Ratuj się!

Zrozumiałem.

Jeśli ta historia nie miała się skończyć w noc święta Juarhad, któryś z nas musiał uciec. Nie mieliśmy szans razem, a Jacobo nie potrafił otwierać skrótów.

Nawet ja miałem tylko jedną małą szansę.

Był nią cień Czarnego Księcia, w świetle jasnego potwora intensywny jak plama smoły.

Na chwilę spojrzenia moje i D’Erzahna się spotkały. Skinąłem mu głową i oddałem honory, przykładając kosz szpady do czoła.

Wtedy Czarny Książę, trzykrotny szermierczy mistrz Vastylii, człowiek, który niegdyś trząsł całym dworem, dowodził podczas legendarnej bitwy pod Riazano, a potem dał Serivie jej króla, ruszył do ostatniego natarcia.

Rzucił się wprost pod cztery miecze, ja zaś padłem na kolana, na jego cień pulsujący w takt błyskawicznych ruchów. Zanurzyłem w nim ręce i zacząłem otwierać tunel. Wiedziałem, że zostały mi tylko sekundy. Nie miałem czasu patrzeć na popis szermierki nie gorszy niż starcie Arahona Y’Barratory z ośmioma wrogami.

Wiedziałem tylko, że nie potrwa to długo.

Gdy tunel był już prawie otwarty, w cieniu Księcia, który rozpościerał się przede mną, zajaśniały świetliste punkty. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że unoszą go w górę ostrza, które przeszyły go na wylot. Powietrze wypełniły zapach palonej krwi i dym.

Wtedy otworzyłem skrót.

Zsunąłem się w niego jak w przerębel, w ostatnim momencie, kątem oka widząc, jak Jacobo D’Erzahn, bohater spod Riazano, zostaje uniesiony pod sufit i rozerwany na strzępy jednym ruchem świetlistego anioła wojny.

Krople krwi bryznęły na okoloną aureolą twarz.

Cień zniknął, ale ja byłem już po drugiej stronie, w skrócie, który prowadził tak cieńboko, jak tylko potrafiło wytrzymać ludzkie ciało.

Przeciwnik bynajmniej nie został po jasnej stronie. Wpadł do cieńprzestrzeni za mną i pędził jak wściekły słoń, rozpychał ściany skrótu, łamał przeciwne pływy niczym galeon prujący wzburzone fale, bryzgając na wszystkie strony pianą ciemności.

Wyciągnął zza pasa bicz czystego światła, rzecz nie do pomyślenia w cieńprzestrzeni, a potem strzelił nim i trafił mnie w ramię. Nie moje ludzkie ciało – mnie.

Bardziej od nagłego bólu przestraszyło mnie to, że wystarczyło mu jedno spojrzenie, by zrozumieć coś, czego nie rozumiał nikt po jasnej stronie – że Yrahon jest tylko moją marionetką.

Musiałem zgubić swojego prześladowcę. Gdybym teraz otworzył skrót gdzieś do Serivy, on podążyłby za mną, wyskoczył z mroku jak pieprzony świetlisty wieloryb i zarąbał mnie swoimi czterema świetlistymi mieczami, zanim zdążyłbym ruszyć palcem.

Chyba że…

W środku skrótu otworzyłem nowy, prosto w największą cieńbokość, do jakiej byłem w stanie sięgnąć.

Połączone ze mną ludzkie ciało odpowiedziało eksplozją bólu. Wrzący koc mroku owinął je ciasno. Uskoczyłem przed zdradliwym pływem, który normalnego człowieka rozerwałby na strzępy. Zamroczony bólem, z trudem zmusiłem nogi marionetki, aby zrobiły kilka kroków, a potem uskoczyłem w bok.

Świetlisty konstrukt wypadł ze skrótu tuż za mną.

Natychmiast zderzył się z potężnymi przeciwnymi pływami i spróbował pokonać je brutalną siłą. Ja tymczasem otworzyłem skrót do jasnego świata, nie wiedząc nawet, gdzie wyląduję.

Wypadłem z jakiejś szafy, dymiąc i śmierdząc palonym mięsem, z parującą szpadą w dłoni, a mieszczańska rodzina, na którą trafiłem, podskoczyła niemal pod sufit.

Gruba kobieta upuściła z piskiem garnek potrawki, dzieci zerwały się z miejsc, staruszek patrzył z rozdziawioną gębą, w której widniały trzy ostatnie zęby. Dałem susa w czerń spiżarki, czując, jak uginają się pode mną kolana. Każdy mój krok mógł być tym ostatnim.

W spiżarce zrobiłem jeszcze jeden skrót, na wypadek gdyby Świetlisty zdołał prześledzić ten wcześniejszy.

Wypadłem na coś twardego i potoczyłem się po posadzce. Moje źrenice zaatakowało sto świetlistych igiełek – gwiazdy wysypane na granatowy talerz, który miałem nad głową. Był też obelisk, wymierzony w górę jak palec.

Jakimś cudem trafiłem do Pękniętej Kopuły.

Byłem ranny, ja i moje ciało, które wciąż dymiło, a włosy nadpaliły się od potwornej temperatury cieńbokości darfur. Obaj jęczeliśmy z bólu i obaj traciliśmy przytomność z wyczerpania.

Nie, to ja traciłem przytomność w dwóch ciałach, krwawiąc jednocześnie z cienia i z człowieka.

Stopieni razem ciśnieniem i gorącem wielkich cieńbokości, połączeni klamrą bólu, byliśmy wreszcie jednym.

Wydawało mi się, że nim straciłem przytomność, okrąg wypełniony gwiazdami zamienił się w lustro. Widziałem w nim własną twarz: twarz Arahona, która zawisła nad moją.

Chciałem coś powiedzieć, ale ogarnęła mnie ciemność.

Śniłem o tym, że umarłem i że jestem znowu w domu przy ulicy Dehinjo, a obok mnie siedzą oraz śmieją się Ioranda, D’Larno, Camina, Sanne, Holbranver. I Hense – kobieta, którą kochał Gert. I żylasta babka Kalhiry z tym ironicznym uśmiechem osoby wszystkowiedzącej.

A potem nad moją twarzą zawisł pysk lisa, przesłaniając niebo, i długo zadawał pytania zimnym, ludzkim głosem.

IX

– Durnie.

To pierwsze, co usłyszałem, gdy otworzyłem oczy.

– Tylko dureń wkłada rękę w ogień. Tylko dureń wskakuje do balii z gorącą wodą, nim zamoczy palec. Jak mogliście być tak naiwni? Szczególnie ty! Widziałeś przecież cienioryt!

Próbowałem wstać, ale coś szarpnęło mnie w dół, wrzynając się w ramiona i uda. Byłem przywiązany do pryczy w ciemnym pomieszczeniu z jednym zasłoniętym świetlikiem. Na dodatek albo kręciło mi się w głowie, albo też podłoga się kołysała.