– Przykro mi. Arahon nadal leży w grobie. Nie jestem tym, za kogo mnie wzięłaś.
– Głupia – powiedziała.
Coś dźgnęło mnie w piersi, gdy zobaczyłem jej smutek. Odwróciła się i przesunęła wierzchem dłoni po moim policzku.
– Tak bardzo go przypominasz. Nawet mówisz podobnie. Czego się spodziewasz? Jak myślisz, jak powinnam cię traktować?
– Tak jak traktowałabyś jego brata bliźniaka.
Spojrzała mi w oczy.
– Byłeś przecież z nim połączony. Naprawdę nie zostało w tobie nic z Arahona? Nic do mnie nie czujesz?
Chciałem znaleźć właściwe słowa, pocieszyć ją, ale nie byłem człowiekiem, którego kochała. Trochę go przypominałem, ale cóż z tego? Każde ciepłe słowo, które przychodziło mi do głowy, byłoby kłamstwem. A jeszcze rodziły się we mnie brudne myśli Gerta, który wyobrażał sobie, jak rozcina jej gorset sztyletem, miętosi piersi, a potem przewraca ją na brzuch i brutalnie gwałci…
Z Gertem w głowie nie powinienem już nigdy się do niej zbliżać.
– Proszę – odezwała się Ioranda – powiedz, że coś z Arahona nie umarło. Cokolwiek.
– Nie. Przykro mi – skłamałem.
Tak było prościej.
Naszą rozmowę uważnie obserwowało z tuzin marynarzy. Legion przegnała ich z forkasztelu, ale siedli niewiele dalej, pod beczkowatym dachem, który przykrywał środkowy pokład, by chronić pracujących przed słońcem. W tym dusznym, ciemnym i gorącym miejscu pomiędzy linami lśniły ich rozbawione oczy.
Czułem się jak aktor na jakiejś przeklętej scenie.
Twarz Iorandy się przemieniła. Smutek ustąpił złości.
– Jesteś zupełnie jak on! – krzyknęła, uderzając mnie pięścią. – Zupełnie. Pewnie sobie myślisz, że tak jest prościej, że w ten sposób nie będziesz mnie w to mieszać… Zawsze tak było. Odpychasz mnie, kiedy cię potrzebuję, a przychodzisz jak pies z podkulonym ogonem, gdy jestem ci potrzebna!
– Myślę, że powinnaś już iść, Iorando – odparłem miękko. – Nie wyszukuj dowodów na to, że przypominam Arahona. Odejdź, odpocznij.
Zadrżała jej warga. Szarpnęła dłonią – chciała mnie widocznie uderzyć, ale się powstrzymała.
– Kiedy cię zobaczyłam, wiedziałam, że coś jest nie tak – syknęła. – Myślałam, że śmierć odmieniła ci ciało. Teraz widzę, że zrobiła coś dużo gorszego. Zniszczyła w tobie wszystko, co wartościowe!
Arahon we mnie zwijał się z bólu, gdy wypluwała te słowa. Skończywszy, podciągnęła lekko suknię, a potem zeszła ze statku, stukając o deski obcasami. Nie obejrzała się ani razu.
Wkrótce zniknęła na ulicy, a ja poczułem wstydliwą ulgę. Ta rozmowa była trudniejsza niż walka w Casa Viletta. Wiedziałem, że wyrzuty sumienia będą mnie teraz dręczyć całymi dniami.
Nie potrafiłem jednak pozbyć się wrażenia, że w tej scenie było coś dziwnego. Czułem się, jakbym wziął udział w przedstawieniu. Jej zaskoczenie, tęsknota, potem niechęć – wszystko to sprawiało wrażenie roli odegranej z przesadną ekspresją. Skoro tak przeżywała śmierć Arahona, dlaczego zdjęła żałobę ledwie parę dni po jego śmierci?
Ale może tylko mi się zdawało?
Nigdy przecież nie zdołałem zrozumieć kobiet, a Ioranda była kobietą zupełnie niezwykłą.
Pierwszy raz od przyjścia na ten świat żałowałem, że nie jestem Arahonem.
X
Wieczorem usiedliśmy z Legionem w jej kapitańskiej kajucie. Pomieszczenie było pełne mebli z inkrustowanego złotem hebanu, jedwabnych poduszek, wysadzanych klejnotami szabel i wiszących na ścianach sejmitarów.
Kobieta rozparła się za stołem, kładąc na blacie nogi w wysokich skórzanych butach. Ja przysiadłem na krześle naprzeciw i zapatrzyłem się w kielich, który trzymałem w dłoniach. Nie potrafiłem rozpoznać wyrytych na nim liter. Musiała go zrabować gdzieś po drugiej stronie świata.
Wiedziałem, że oto przyszedł moment, by wyłożyć karty. Jeśli mieliśmy działać razem, musieliśmy sobie zaufać.
Pierwsze pytanie zadała Legion.
– Chcemy zobaczyć cienioryt.
– Nie mam go – odparłem, a potem uniosłem kielich i pozwoliłem, by kilka ostatnich lepkich kropel porto spłynęło mi do gardła.
– Nie wierzymy – odparła. – Inkwizytorzy nie odzyskali cieniorytu, choć dobrze przeszukali twojego trupa. Po dwóch dniach zwrócono ciało Iorandzie, ale ona też nie znalazła szkiełka. My też go nie mamy. Zanim dotarliśmy do twoich zwłok, byli już przy nich ludzie Czarnego Księcia. Pozostaje proste pytanie: kto przejął cienioryt?
– Bardzo chętnie bym odpowiedział, ale jest jeden zasadniczy problem. Gdy zniknął z mojej kurtki, byłem martwy. To chyba wystarczający powód, żeby nie pamiętać?
– Powiedzmy, że wystarczający. Żadnych podejrzeń?
– Nie – odparłem, choć coś właśnie zaczynało mi świtać w głowie. – Ale mogę ci go opisać. Czteroręki mężczyzna ulepiony z czystego światła. Nieźle zbudowany, pozwolę sobie dodać. Twarz anioła, patrzy na widza dobrotliwie, a zarazem z niewypowiedzianą groźbą. Trochę jak rzeźnik na rozrabiające prosiaczki.
– A na tronie?
– Co na tronie?
– Na cieniorycie widniał fragment postaci Hermeneza. Jak on wyglądał?
Pytanie mnie zaskoczyło. Chyba nikt, kto widział tę cudowną sylwetkę, nie zwrócił uwagi na tło obrazka.
– Nie zauważyłem…
Przewróciła oczyma.
– Świetlisty, kim on do diabła jest? – spytałem. – Andreos nie miał pojęcia, choć dostawał raporty od szpiegów z pałacu. Książę nie miał pojęcia. Tylko ty wydajesz się coś wiedzieć.
– Nie mamy pewności. Po to właśnie potrzebowaliśmy cieniorytu: żeby potwierdzić podejrzenia, przestudiować jego słabe punkty… Myślimy, że to jakiś konstrukt. Może wywrócone na lewą stronę połączenie jasnej i ciemnej połówki żywej istoty? Anty-antyhelion?
Potrząsnąłem głową, bo kompletnie nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.
– Dobrze, wróćmy do podstaw. Znasz już tajemnicę, którą jako pierwszy odgadł Alrystel. Wiesz, że jasna przestrzeń i cieńprzestrzeń to lustrzane odbicia. Że każda istota ma swoją drugą połówkę, żyjącą po drugiej stronie, pod drugim słońcem, połączoną z nią niewidzialnym cięgnem.
Przytaknąłem.
– Jednym słowem, każdy byt składa się z czterech elementów: z jasnej istoty i jej czarnego, słonecznego cienia, które istnieją w tym świecie. Z ciemnej istoty i jej białego, antysłonecznego cienia, które istnieją na dnie cieńprzestrzeni. Jasnej istocie przyporządkujmy literę A. Jej cień to 1. Ciemnej istocie przyporządkujemy literę B. Jej cień to 2. Cztery elementy. Przyjmijmy, że gdy złączymy je w pary, pierwszy element będzie oznaczał samo stworzenie, a drugi – jego ślad, tak?
Skinąłem głową.
– Gdy Stwórca skończył swoje dzieło i odszedł, zostawił po sobie komplet narzędzi, za pomocą których tworzył oba światy – język pozwalający kreować rzeczywistość, tak jak farby malarza pozwalają oddać pejzaż na płótnie. Nie wiem, czy taki był plan, ale ludzie zdołali odkryć te narzędzia. Cieńmistrzowie potrafią z nich korzystać, by przerwać granicę między światami, a nawet połączyć to, co rozdzielił Stwórca. Zespolić jasną i ciemną istotę w jedno. Wyobraź sobie, że tak właśnie się dzieje. Obie połówki człowieka, jasna i ciemna istota, spotykają się w Serivie i trwale łączą. Powstaje antyhelion. A–B. Jasna istota, której rzuconym na ziemię śladem nie jest cień, a istota ciemna.
– Jak ty – powiedziałem. – I ja.