– Tak. Przyznajemy, że też jesteśmy antyhelionem, choć powstaliśmy raczej z połączenia wielu jasnych i ciemnych istot. Coś jak AAA–BBB. W porządku?
Przytaknąłem. Nie chciałem jej przerywać i tłumaczyć, że i mój przypadek jest bardziej skomplikowany. Nie byłem przecież stworzeniem typu A–B. Moje A, czyli Arahon, umarło. Stanowiłem jakąś ponurą karykaturę, jakieś nic–B, albo raczej (a)–B, gdzie (a) było nieme, sztuczne, stworzone przez B na podstawie dawnych wspomnień.
Legion kontynuowała:
– Po jasnej stronie stworzenie typu A–B objawia się jako człowiek, którego cień jest w rzeczywistości inteligentną istotą z drugiego świata. Ale co w takim wypadku dzieje się z resztą pozostałą po fuzji? Co z pierwotnym cieniem i antycieniem?
– Przepadają. – Wzruszyłem ramionami. – To nie są przecież inteligentne istoty, tylko martwe projekcje, ślady. Nie mogą istnieć bez prawdziwych ciał, bez A i B.
– O nie! – zaśmiała się. – To nie takie proste, mój drogi. Konstrukt 2–1 wciąż istnieje po ciemnej stronie. Świetliste widmo rzucające ciemny ślad. Natura nie znosi pustki. Konstrukt musi zastąpić po drugiej stronie miejsce B–2. Nie jest inteligentnym stworzeniem, nie jest nawet żywy, bo przecież obie inteligentne połówki znajdują się po jasnej stronie. Staje się widmem, upiorem. Snuje się ślepo po czeluściach mroku, z dala od żywych.
Poczułem ciarki na plecach.
– Są też antyheliony łączące się w cieńprzestrzeni… – dodałem cicho.
– Tak. Wtedy to w jasnym świecie pojawia się widmo, nieme resztki alchemicznej reakcji. Konstrukt 1–2. Ciemna zmora o mało wyrazistym, ledwo widocznym w tym świecie cieniu. Jesteśmy pewni, że jasny świat także ma na nie nazwy: zmory, duchy, zwidy…
Przełknąłem ślinę i skinąłem głową.
– W porządku. – Uśmiechnęła się. – Teraz możemy wyjaśnić ci naszą teorię dotyczącą pochodzenia istoty z pałacu. Wyobraź sobie, że granica pomiędzy jasnym światem a cieńprzestrzenią staje się punktem symetrii, który odwraca żywą istotę i przerzuca ją na drugą stronę. Zupełnie jak podział na karcie do gry, który odbija waleta lub królową. Nagle po stronie jasnej zamiast człowieka o zwykłym cieniu, czyli A–1, pojawia się 2–B, czyli świetliste widmo, które rzuca płaski, niewiarygodnie czarny cień. I to nie świetlista postać jest częścią inteligentną. Jest nią ów cień, ciemna istota. Po ciemnej stronie zaś widnieje…
– 1–A. Czyli cień, który w antysłońcu rzuca obraz człowieka. I to człowiek jest tam inteligentną częścią – wszedłem jej w słowo. – Ale po co tworzyć tak przeciwny naturze konstrukt?
– Cienie potrafią walczyć z cieniami. Ludzie potrafią walczyć z ludźmi. Ale każ cieniom walczyć z człowiekiem, a człowiekowi z cieniami i nagle zyskujesz niezwykłą przewagę. Po jasnej stronie ludzie nie są w stanie pokonać 2–B. Mogą zadawać ciosy 2, czyli stojącej jak człowiek świetlistej istocie, ale w rzeczywistości to przecież jest tylko projekcja, fantom. Nie mają narzędzi, by zranić B, czyli istotę ciemną, rozpłaszczoną na ścianach i podłogach, która wszystkim kieruje.
– Tak samo w cieńprzestrzeni ciemne istoty nie potrafią pokonać 1–A…
– By jeszcze utrudnić sprawę – kontynuowała Legion – konstrukt został wypreparowany z więcej niż jednego stworzenia. Podczepiono do niego jakieś wspomagające ciemne istoty. Nie wiem, jaką dokładnie ma strukturę, a bez cieniorytu już się nie dowiem. Tak czy inaczej, ten stwór ma jeden problem.
– Jest obcy. Każdy widzi gołym okiem, że nie należy do tego świata.
– Właśnie. Dlatego musi się maskować. Widziałeś mój cień w świetle dnia? Gdyby nie tajemna sztuka, której używam, przyciągałby zbyt wiele uwagi. To prawdziwe pandemonium różnych ciemnych istot o najdziwniejszych kształtach, moje BBB. Przykrywam to welonem ułudy – ludzkie umysły i oczy da się łatwo oszukać.
– Ludzkie oczy. Ale nie oko maszyny. – Zerwałem się z miejsca, przewracając krzesło. – Rozumiem już! Rozumiem, dlaczego władcę tak przestraszył cienioryt! Dowodził, że w pałacu żyje 2–B: jasny fantom rządzony przez ciemną istotę. Na tronie zasiada figurant z cieńprzestrzeni, a Holbranver niemal go zdemaskował!
Legion zmrużyła oczy.
– Arahonie, Arahonie… – powiedziała. – Jak możesz być taki ślepy? Przecież wiesz, kim jest konstrukt, nawet jeśli nie chcesz się przyznać. To twój ukochany król. Ten szczeniak Hermenez.
– To bez sensu, przecież…
– Sam się przekonaj – rzekła, po czym rzuciła na stół ciężki plik kartek.
Rozpoznałem go dopiero po chwili, i to nie dzięki karcie tytułowej, ale odciskom pokrytych sadzą palców.
Miałem przed sobą manuskrypt, który Camina otrzymał od Czarnego Księcia. Ten sam, który cudem udało się ocalić z pożaru drukarni. Właśnie z powodu tego manuskryptu Książę ściągnął na siebie najemnych morderców. Zapiski nie mogły ujrzeć światła dziennego.
Przekartkowałem szybko pierwszych kilka stron zapisanych pajęczym, drobnym pismem.
– Nie mam całej nocy – powiedziałem. – Czego szukamy?
– Strona sto dwudziesta. Czytaj od drugiego ustępu. Na głos.
Odnalazłem właściwą kartę.
…chłopiec był w nadzwyczaj złym stanie. Dotarło to do mnie, gdy po piętnastu godzinach nieustannej jazdy rozbiliśmy obóz pod Kirchoffen, na małej rzecznej łasze u podnóża skarpy. Uważałem, że to za blisko zamku, ale nie mieliśmy wyboru. Konie niemal padały ze zmęczenia, a dwóch rannych – Dorhoff oraz Jaque – ledwo trzymało się w siodłach.
Nad nami, ponad stokiem, szumiał stary brunszwiński las, taki czarny i gęsty, jakiego nigdy nie widziałem. Korzenie drzew wystawały ze skarpy niby palce starych ludzi, pogrzebanych zbyt płytko pod ziemią, a rdzawa rzeka pachniała próchnem i mchem.
Na górę posłałem trzech wartowników, a sam pomogłem delfinowi zejść z siodła, owinąłem go derką i usadziłem na pniu. Gdy przyjrzałem mu się bliżej, przeraziło mnie, jak mało kupiliśmy za cenę życia trzydziestu najlepszych ludzi Vastylii. Po tylu latach spędzonych w całkowitym mroku i odosobnieniu młody Hermenez nie władał już ludzkim językiem. Bełkotał jakieś słowa pozbawione sensu. Wodził bezładnie oczyma.
Gdy rozbiliśmy mu namiot i zaniosłem go do środka, dał znak, że prosi o przybory do pisania. Kiedy dostał je wraz z kartą czystego papieru, zaczął coś notować. Kartę z jego pismem zachowałem i załączam, bo choć słowa nie mają większego sensu, to widzę ich historyczną wartość. To przecież pierwsze litery nakreślone przez przyszłego króla Serivy po wyrwaniu go z niewoli.
Przeczytałem tych parę zdań zapisanych przez młodego księcia alfabetem vastylijskim, ale nic nie zrozumiałem.
– Nic dziwnego, że nie poznajesz słów – powiedziała Legion. – Nigdy wcześniej nie rozbrzmiały w tej części świata. Pochodzą z dalekiego Południa, z Karakum. To staroibryjski, język dworu Hebanowej Pani.
– Co oznaczają?
– Nic ważnego. Majaki, strzępki zdań, fragmenty codziennych rozmów. Ważniejsze wydaje się to, w jaki sposób trafiły do jego głowy.
– Przez połączenie z czyimiś wspomnieniami – zgadłem. – Ale w zamku Wulfengrad nie było żadnego Ibra. Wątpię, czy w całej Brunszwii znalazłby się choć jeden.
– To nie mógł być zwykły Ibr, tylko ibryjski cieńmistrz. Wiele z tych słów odnosi się do pracy nad skrótami cieńprzestrzennymi. Nie. Sądzę, że było inaczej. Twój król siedział uwięziony w mroku, zanurzony w ciemności przez całe lata. Wiesz przecież, że w lochach i głębokich piwnicach cień jest dojrzały, gęsty, a warstwa jasnego świata cieniutka jak pergamin. Tam gdzie nigdy nie dotarło światło, cieńprzestrzeń miesza się z jasnym światem. W takich właśnie miejscach żył Hermenez. Za przyjaciół miał tylko szczury, które ocierały mu się o nogi. I inne istoty, pochodzące z drugiej strony. Zgaduję, że pozbawiony rozumu, mówił do siebie, w ciemność. Krzyczał w nią słowa wściekłości i rozpaczy, które niosły się daleko. I pewnego dnia cieńprzestrzeń odpowiedziała słodkim, kobiecym głosem.