Выбрать главу

Ulicami ciągnęły żałobne kondukty. Z początku grzebano ludzi, którzy zginęli razem z Andreosem, jednak z czasem liczba trumien składanych na cmentarzu wcale nie zmalała.

Zaczęły krążyć niepokojące plotki o czystkach zleconych przez kogoś z pałacu, które nie ominęły nawet wielkich rodów. Trzech synów granda Y’Derrano zginęło w łaźni, rozerwanych na strzępy przez nieznaną siłę. Ich ojciec z rozpaczy rzucił się z balkonu.

Ród Y’Derrano słynął z pobożności. To właśnie oni pomogli wynieść Andreosa do władzy.

W Serivie podejrzewano, że za wszystkim stoi jakaś nowa, zbrodnicza sekta. Gwardziści wypytywali o osobę, która zapewne była jej przywódcą – wysokiego szermierza z sięgającymi ramion ciemnymi włosami, który ubierał się i zachowywał zadziwiająco podobnie do mnie.

Tak naprawdę pałac nie szukał zabójców Andreosa. Szukał Yrahona A’Barratory.

Było w tym oczywiście trochę ironii, bo nie dało się ukryć, że częściowo odpowiadałem za śmierć eklezjarchy. Gert, który go zabił, zadomowił się we mnie na dobre i często zaskakiwał mnie nagłym wybuchem gniewu lub porywczym impulsem.

Wiedziałem jednak, że jeśli mnie schwytają, nie będą roztrząsać, czy osoba, która ma w sobie jedną trzecią mordercy, jest tylko w jednej trzeciej winna.

Legion również znała ryzyko. Surowo zabroniła mi wychodzić do miasta, bym nie ściągnął na nas problemów. Sama zajmowała się przygotowaniami.

Jednak po trzech dniach spędzonych w ciemnej, kołyszącej się kajucie poczułem, że muszę się przejść. Była jeszcze jedna rzecz, którą chciałem załatwić, nim wprowadzimy w czyn nasz samobójczy plan.

Po południu zszedłem z pokładu Węża Morskiego, opuściłem port i ruszyłem w górę dzielnicy Escapazar, w gorącym słońcu, trzymając się cieni i zasłaniając twarz zsuniętym nisko kapeluszem.

W zębach ściskałem cybuch wrzoścowej fajki o szerokim kominie, którą Ioranda przyniosła mi wraz z innymi rzeczami osobistymi Y’Barratory. Zupełnie nie wiem, czemu wróciłem do tego dziwnego, ludzkiego nawyku. Najwyraźniej razem z pamięcią Arahona odziedziczyłem też jego nałogi.

Wiem jedno: gdy nabijałem fajkę, trzykrotnie napełniając cybuch grubo siekanymi fermentowanymi liśćmi, a potem dociskałem je, kręcąc mahoniowym kołeczkiem, ogarniał mnie niezwykły spokój. Czułem się jak Arahon za dawnych czasów, przed trudną walką.

Na smakach się nie znam, ale podejrzewam, że był ohydny. Czarna latakia, którą palił Y’Barratora, gryzła język i podniebienie jak smoła.

Arahon widocznie lubił się umartwiać. Gorzki tytoń, mała i biedna izba, podarte ubrania, bolesne ćwiczenia od zmierzchu do świtu… Czy w ten sposób wymierzał sobie karę za wszystkich ludzi, których posłał do diabła?

Szedłem ulicami miasta. Gorące promienie słońca, ostatni moment lata, rozleniwiły Serivę. Z cieni pod domami co jakiś czas wędrował ku mnie wzrok odpoczywających tragarzy i przekupek, które przysypiały przy straganach z dłońmi splecionymi na podołku. Raz spotkałem grupę gwardzistów, ale nawet oni nie mieli ochoty ruszać się z cienia i kłopotać przesłuchaniami.

Bez przeszkód dotarłem pod Pękniętą Kopułę.

Targ wokół ścian pradawnego budynku huczał od głosów. O zabitym Kluczniku nikt już pewnie nie pamiętał, jego niewiele znacząca śmierć utonęła w powodzi zgonów dużo ważniejszych osób. Patrząc na masyw budynku, wspomniałem słowa Legionu. Nawet teraz cieńmistrzowie Hebanowej Pani pracowali, budując największy skrót świata, stały most między dwoma Żebrami. Poczułem nieprzyjemny dreszcz.

Przyspieszyłem kroku, skręciłem i wkrótce byłem już na ulicy Dehinjo, przy dwupiętrowym domu o bielonych ścianach. Coś łaskotało mnie w brzuchu. Zupełnie jak Y’Barratorę, za każdym razem gdy stawał przed tymi drzwiami z ciemnego drewna.

Wreszcie zebrałem się w sobie i zapukałem. Otworzyła mi Sanne.

– Wujek Arahon? – spytała.

W jej jasnoniebieskich oczach nie zobaczyłem jednak tego, na co liczyłem. Zaskoczenie szybko ustąpiło miejsca niechęci oraz strachowi. Nim zdążyłem ją spytać, o co chodzi, przybiegł Jaheiro. W pierwszej chwili chciał mnie objąć, ale zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na mnie podejrzliwie. Dzieci były widocznie mądrzejsze od dorosłych. Już na pierwszy rzut oka wiedziały, że nie jestem tym, na kogo wyglądam.

Uklęknąłem naprzeciw Sanne.

– Nie jestem Arahonem – wyjaśniłem. – Tylko kimś podobnym.

– Jak… sobowtór? – spytała ostrożnie dziewczynka.

– Prawie. Ale znałem Arahona i próbuję dokończyć to, co zaczął.

– Znaleźć tatę? – na krótką chwilę w głosie Sanne zabrzmiała nadzieja.

Pokręciłem głową.

– Tego nikt nie potrafi. Przykro mi z powodu Holbranvera. Zostaniesz z Iorandą do czasu, gdy znajdziemy kogoś, kto mógłby się tobą zaopiekować.

– Ale tata żyje – odparła.

– Sanne, musisz zrozumieć…

– Nie wierzysz mi! – krzyknęła, uderzając mnie piąstką w pierś. – Nikt mi nie wierzy. Ale tata żyje, wiem dobrze, słyszałam go we śnie.

Potrząsnąłem głową, przytuliłem ją i wreszcie trochę się uspokoiła.

– Posłuchaj… Możesz mi pomóc złapać człowieka, który odpowiada za to, co spotkało tatę. Muszę tylko mieć cienioryt.

– Cienio… co? Chodzi o szybkę, którą tata zrobił w komorze nacieniowej?

– Tak. Masz ją? Wiem, że gdy Arahon spadł… gdy ja spadłem z dachu, mogłaś być pierwsza przy ciele. Mogłaś ją znaleźć. Tak się stało, prawda?

– Nie – odparła zimno.

Jej twarz pozostała nieporuszona. Nie potrafiłem odgadnąć, czy mówi prawdę.

– Posłuchaj, wiem, że Arahon cię zawiódł. Możesz go winić…

Nie dokończyłem, bo na szczycie schodów stanęła Ioranda. Widząc mnie, poprawiła szybko rozwichrzone włosy.

– Yrahon? Nie powinno cię tu być – rzekła surowo.

Czułem się coraz bardziej jak nieproszony gość. Zdjąłem kapelusz i ukłoniłem się.

– Chcę tylko zamienić kilka słów.

Zeszła powoli na dół. Jej lekką spódnicę wypełniło powietrze z przeciągu, więc donna wyglądała, jakby spływała na haftowanej kwiatami chmurze.

– Ze mną czy z Sanne?

– Z tobą.

Skinęła głową, zaprowadziła mnie do kuchni obok schodów i zamknęła drzwi. Siedliśmy naprzeciwko siebie, ona splotła dłonie i poczułem się nagle, jakbym znalazł się przed bezlitosnym sędzią, który widział każdą wstydliwą chwilę mojego życia. Kolejne z przeklętych, dziwacznych wspomnień Arahona.

Przeprosiłem ją za zachowanie na łodzi. Wytłumaczyłem, dlaczego nie będę nigdy jak Arahon i że nie mogę go udawać. Przez cały czas nie powiedziała ani słowa, tylko patrzyła uważnie, jakby się zastanawiała nad wysokością wyroku.

Gdy skończyłem, na górze rozległy się kroki.

Ciężkie, męskie buty.

Zrozumiałem. Nie chciałem wypytywać kto to. Nie miałem prawa – w końcu sam wcześniej powiedziałem, że wszystko, co było między nią a Arahonem, przepadło razem z jego śmiercią. Była już wolna.

Wstałem od stołu, założyłem z powrotem kapelusz, sięgnąłem za pazuchę, a potem położyłem na blacie pokaźny mieszek.

Ioranda westchnęła.

– Znowu to samo… Skąd masz te pieniądze?

– Część z mojego rachunku u Pettruccich. Część od mojej nowej współpracowniczki. Powinno starczyć na wiele lat. Do czasu kiedy Jaheiro dorośnie na tyle, by ci pomagać. Nie będziesz musiała się chwytać urągających godności prac ani prosić nikogo o pomoc.