Popatrzyła na sakiewkę z pogardą.
– Zabierz to. Nie potrzebuję twojej pomocy.
– Nie. Nie rozumiesz. Nie mógłbym spokojnie walczyć, wiedząc, że jeśli zginę, zostaniesz bez wsparcia. Błagam. Weź pieniądze.
Przez chwilę czułem się tak, jakby to naprawdę mówił Arahon.
Ioranda westchnęła. Sięgnęła po mieszek i zważyła go w dłoni.
– Znam cię. Darowizna to twój sposób na wyrzuty sumienia. A z przyjaciółmi rozmawiasz w ten sposób tylko przed niebezpiecznym zadaniem. Zamierzasz kogoś zabić?
Patrzyłem zawstydzony na czubki swoich butów.
– Zamierzasz zabić… bardzo wielu ludzi? – poprawiła się.
– Zamierzam zabić króla – odparłem cicho, tak by nikt nas nie usłyszał. – I bardzo wielu ludzi. Po tym wszystkim nie będzie już dla mnie miejsca w Serivie. Widzimy się ostatni raz.
Dopiero gdy to powiedziałem, lód w jej oczach nieco stopniał.
Uśmiechnęła się smutno.
Przyciągnęła mnie bliżej.
Przycisnęła usta do mojego czoła, oczu.
Wtedy ja, ciemna istota z dna drugiego świata, pierwszy raz zrozumiałem, o co chodzi w miłości. I nie były to tylko uczucia Arahona.
XII
Ostatni królobójca w historii Zachodu nie skończył dobrze. Pięćdziesiąt dwa lata temu kawaler Kurt Faulenhoff, drobny szlachcic o niezrównoważonym umyśle, dźgnął władcę Brunszwii, gdy ten wychodził ze świątyni po modlitwie.
Oficjalnie sprawa była polityczna. Nieoficjalnie wszyscy wiedzieli, że chodziło o noszonego w brzuchu przez siostrę Faulenhoffa królewskiego bękarta, którego władca nie chciał uznać. Niezależnie od motywu zabójca osiągnął cel szczęśliwym zrządzeniem losu. Zdołał zadać królowi tylko jeden cios w bark, nim powalił go na ziemię lord Barthus, królewski protektor. Ostrze przebiło jednak tętnicę ramieniową, sprawiając, że władca wykrwawił się na oczach tłumu.
Trybunał królewski skazał kawalera Faulenhoffa na palenie, ćwiartowanie, nadziewanie robactwem, ciąganie po bruku i wieszanie. Była to kara, jakiej w Brunszwii nie wymierzano od wieków.
Pewnej słonecznej soboty szlachcica przewieziono na plac, na którym gapie upchani byli tak gęsto, że ich głowy pod wysokim szafotem przypominały włochate kostki brukowe. Kat najpierw włożył mu w dłoń sztylet – ten sam, który posłużył podczas zamachu na władcę – i zszył jego palce wokół rękojeści kaletniczą igłą. Potem dłoń ze sztyletem zaczął przypiekać nad paleniskiem. Kawaler Faulenhoff szybko stracił przytomność, alchemicy ocucili go więc solami trzeźwiącymi.
Kaźń przecież dopiero się zaczynała.
Po uwiązaniu go do stołu tortur kat uciął mu drugą dłoń oraz stopy zębatą piłą, zaciągając skórzane opaski i przypalając kikuty, by królobójca nie wykrwawił się przed czasem. Następnie urwał mu członek cęgami, a potem ustąpił miejsca cieńmistrzowi, który w mroku małej drewnianej budki otworzył niezwykle trudny i kunsztowny skrót do wnętrza unieruchomionego Faulenhoffa, do miejsca między jego jelitami.
Kat tymczasem obszedł krawędź szafotu, prezentując ludziom wiadro pełne karaluchów, które ohydnie przebierały chitynowymi nóżkami. Następnie za pomocą skrótu wepchnął kilka garści robactwa prosto we wnętrzności szlachcica.
Faulenhoff zaczął się rzucać i kwiczeć tak potwornie, że ludzie mdleli. Błagał kata, który tymczasem prezentował publiczności nóż rzeźnicki, by rychło przystąpił do następnej części, wypowiadając przy tym ostatnie składne słowa podczas ceremonii.
Kat jednak się nie spieszył. Lubił wiwatowanie tłumów i ośle spojrzenia prostaczków. Obszedł szafot jeszcze kilka razy, a do kawalera Faulenhoffa przystąpił, gdy w jego oczach widniało już czyste szaleństwo.
Łoże tortur ustawiono pionowo i tłum obserwował z niemym zdumieniem, jak pod napiętą skórą na brzuchu szlachcica uwypuklają się zarysy grzbietów robaków, które w cuchnącym mroku otrzewnej, zgniatane przez jelita i topione krwią, szukały rozpaczliwie drogi ucieczki.
Kat stanął obok Faulenhoffa, po czym rzeźnickim nożem otworzył go od mostka po krocze, a następnie zaczął wyciągać jego wnętrzności. Każdą ich oblezioną robactwem garść, błyszczącą w ciepłym słońcu od krwi i chityny, podsuwał Faulenhoffowi pod nos. Zrobił to na tyle zręcznie, że nie uszkodził żadnych ważnych organów ani głównych żył. Była to bowiem dopiero połowa kaźni.
Powiadają, że Faulenhoff odkrywał w tym momencie możliwości ludzkiej krtani znane tylko legendarnym śpiewakom – i najgorszym szaleńcom.
Z jelitami zawieszonymi na szyi, by nie plątały się pod nogami, cuconego wciąż solami, zaciągnięto Faulenhoffa pod szubienicę. Tam zawisł na sznurze. Oczy aż wyszły mu z orbit, ale pomocnicy kata nie dali mu zemrzeć – odcięli go na czas, by mógł doświadczyć ostatniego etapu kaźni. Ten odbył się pod szafotem, gdzie ściągnięto cztery konie pociągowe.
Pod kolanami i w łokciach królobójcy zaciągnięto wrzynające się w ciało mocne węzły. Liny uwiązano do końskich uprzęży. Potem zaczęto rozrywać skazanego, ale umęczone ciało nie poddawało się łatwo. Konie prychały, kości Faulenhoffa wyszły ze stawów, ale on sam pozostawał w jednym kawałku. Szarzał tylko coraz bardziej i istniało poważne ryzyko, że zemrze przed czasem.
Na szczęście kat, człowiek biegły i doświadczony, chwycił nóż i naciął królobójcy więzadła po wewnętrznych stronach stawów.
To podziałało – ledwie pogoniono konie, a kończyny oderwały się z chrzęstem. Ciemna krew siknęła na twarze wiwatujących gapiów. Przykład Faulenhoffa odegrał swoją rolę. Od tej pory aż do dziś – przez ponad pół wieku – w żadnym z licznych krajów Północy nikt nie podniósł ręki na króla.
Zamierzałem być pierwszy.
Planowałem zbrodnię dużo gorszą niż biedny szlachcic, chciałem bowiem zabić króla, którego sam pomogłem umieścić na tronie. Razem z nim zginie prawdopodobnie wielu mieszkańców Serivy, a miasto straci serce.
Powinienem czuć wątpliwości, wyrzuty sumienia. Ale nie byłem już Arahonem Y’Barratorą. Miałem w sobie dumną, nieugiętą Kalhirę. Miałem Gerta, który pragnął widzieć, jak cały świat płonie. Dlatego odtwarzając w myślach plan, czułem tylko zimny, przyjemny dreszcz, który z karku promieniował pod szczękę, gdzie tężał w dwie spięte grudy mięśni.
Za wszystkie krzywdy, za śmierć Arahona, za D’Larna i Czarnego Księcia. Za spisek przeciwko Vastylii – chciałem, żeby ten skurwysyn zginął, choćbym miał go rozrywać gołymi rekoma.
Plan zaczynał się od lontu, który właśnie teraz trzymałem w dłoni, badając jego ziarnistą, szorstką fakturę.
Stałem z Legionem nocą na zimnym, chłostanym deszczem placyku Klasztornego Wzgórza. Oprócz nas był tu jedynie osioł stroszący mokrą sierść i wyładowany czarnym prochem wózek. Dokoła wznosiły się ściany pradawnego monastyru, w tym miejscu otaczające podwórzec z trzech stron. Legion patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
– Arahon, może my powinniśmy to zrobić – zaproponowała. – Spaliliśmy dużo miast, jedno więcej nie zrobi różnicy. A Seriva jest twoja.
– Właśnie dlatego to muszę być ja.
– Jesteś pewien?
Nie odpowiedziałem. Wyciągnąłem zza pazuchy krzesiwo, zgarbiłem się, by ukryć dłonie przed deszczem, a ich drżenie – przed towarzyszką. Skrzesałem iskrę.
Nasączony oliwą i obtoczony w prochu lont zajął się od razu. Syczenie przestraszyło osła, który ryknął i zastrzygł uszami. Wyprzęgłem go i dałem mu solidnego klapsa. Zwierzę uciekło, ślizgając się na mokrym bruku.