Odbiegliśmy na odległość, która wydała się nam bezpieczna – na samą krawędź kopuły, w miejsce, gdzie pływy zaginały się jak strumień wokół kamienia, omijając świetlistą przeszkodę. Nie trzeba było długo czekać. Zewnętrzna skorupa ładunku, który z tej odległości wyglądał jak ciemna kropka u podnóża wieży, zaczęła się szybko topić. Trysnęły czarne promienie. Zewnętrzna powłoka puściła i odparowała. Czysty, wrzący cień z samego dna tego świata wykwitł pod wieżą czarnym kwiatem, nadął się jak balon i rozerwał, śląc na wszystkie strony falę palącego mroku.
Skamieniały pływ, na którym od sześciuset lat stało Żebro, drgnął. Chwilę płynął leniwie jak topiąca się smoła, aż nagle ruszył z pełną prędkością, wyrywając fundamenty wieży. Jej czubek wychylił się najpierw w jedną, potem w drugą. Światło zadrgało i zgasło.
Żebro Północy zawaliło się, a razem z nim runął na nas cały strop cieńbokości, przygniótł do gąbczastego podłoża i razem z nim wcisnął głęboko w dół.
Poczułem, że rośnie ciśnienie i robi się coraz goręcej. Stęknąłem, gdy całe powietrze uszło mi z płuc. Gdzieś obok usłyszałem stłumiony krzyk Legionu.
Wokół nas cieńprzestrzeń doszła do apogeum napięcia, a potem, jak przydepnięta i nagle puszczona piłka wystrzeliła w górę gorącą fontanną mroku, przełamując granicę między jasnym a ciemnym światem.
Ogłuszony nagłym szarpnięciem, zdołałem tylko pomyśleć, że tego nie zaplanowaliśmy.
W Serivie wybuchły cienie.
Każdy, nawet najmniejszy, wypełnił się jak żagiel uderzony wiatrem, spuchł, nadął się.
Spod arkad przy Placach Sześciu Rodów wypełzły balony mroku. Ludzie, którzy wyszli na plac zaniepokojeni krzykami w niższych dzielnicach, padli ze strachu, myśląc, że mrok chce ich pochłonąć.
Okna opuszczonych domów wydęły się ponad ulicami niczym czarne policzki. Ciemne szafy, skrzynie i szuflady zaatakowały pomieszczenia smolistymi jęzorami. Czarne rzeki wypłynęły spod łóżek. Boczne zaułki rzygnęły płynnym hebanem na główne ulice. Nierówny stok Zamkowego Wzgórza rozkwitł wypryskami, które jak atramentowe purchawki rosły w każdej szczelinie.
Nawet cienie ludzi na krótką chwilę podniosły się z podłóg, zeszły ze ścian, pękate niby usmarowani sadzą topielcy, małpujące każdy ruch właścicieli, którzy w przerażeniu próbowali przed nimi uciec.
Na podwórku pod wzgórzem balon czerni wystrzelił z budy kundla, który był tak przerażony, że nawet nie szczekał – stał tylko na dygocących łapach, patrząc na worek ciemności, który wypełnił jego dom.
Czarne wyziewy zasnuły gwiazdy. Od krzyków strachu Seriva zatrzęsła się aż po fundamenty.
Mnie wraz z Legionem wypchnęła stara brama przy alei Platanów, której czarne jelito wyślizgnęło się aż na ulicę. Potoczyliśmy się kilkanaście kroków po wilgotnym bruku.
Wtedy, jakby nigdy nic, cienie się cofnęły.
Mieszkańcy Serivy zamarli, patrząc w nie długą chwilę. Chcieli się upewnić, czy cienie nie powtórzą swojego żartu. Ocuciła ich dopiero salwa strzałów, które przetoczyły się nad dachami. Spojrzeli w dół, na zatokę – i znowu wybuchła panika.
Fort pomiędzy dwoma portami ostrzeliwały wielkie pirackie statki, wyrywając z blanków cyklopowe głazy.
Seriva zmieniła się w ogromny amfiteatr bielonych ścian i żółtego piaskowca. Przerażeni widzowie patrzyli na ciemną scenę, gdzie po raz pierwszy od stu lat grzmiały wrogie działa. Strzały, które im odpowiadały, były rzadkie, niecelne. Cała gwardia miejska – większość żołnierzy z fortu i część słonecznej straży – miała już zajęcie w dzielnicy Contegro, gdzie grasowały niedobitki Milczących Sióstr. Nie było komu bronić fortu ani Alhera Maar.
Czekałem z Legionem cierpliwie w bramie przy alei. Wiedzieliśmy, że władca musi wykonać kolejny ruch.
Po chwili ulica zadudniła od ciężkich buciorów, a na jej szczycie błysnęło czyste złoto. Z pałacu biegli równymi czwórkami pozostali słoneczni strażnicy, kierując się w dół, na odsiecz stolicy. Liczyłem ich, gdy podzwaniając rynsztunkiem, przebiegali obok bramy. Ośmiu, szesnastu, sześćdziesięciu czterech… Biorąc pod uwagę tych, którzy zginęli pod Żebrem, król najwyraźniej postanowił rzucić do walki niemal wszystkie swoje siły.
W pałacowym garnizonie został nie więcej niż tuzin ludzi.
Wrogi szermierz nabrał się na paradę, skierował ostrze na linię, po której wcale nie zamierzaliśmy uderzać. Przyszedł czas na szybki, zabójczy cios.
Skierowaliśmy się w stronę Zamkowego Wzgórza.
XIV
Cieńprzestrzeń szalała. Wokół gruzów Żebra Północy huczały wiry, zdolne nawet dobrego cieńmistrza rozerwać na strzępy. Wszystkie skróty w mieście przestały działać i wiedzieliśmy, że miną tygodnie, albo i miesiące, nim ludzie nauczą się władać cieńprzestrzenią bez pomocy Żebra.
Zmieniliśmy na zawsze historię Serivy. Wiedziałem, że teraz wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa. Zbiednieją rody i miasto, a bez stabilnych długich skrótów Północ straci na znaczeniu. Anatozja znów może zapanować po tej stronie Morza Sargassowego.
Za tę cenę kupiliśmy sobie jedną jedyną szansę zgładzenia Hermeneza.
Teraz walcząca w różnych zakątkach miasta straż nie mogła mu już ruszyć na pomoc, a my mieliśmy gwarancję, że w sprawę nie wmiesza się żadna siła spoza Serivy.
Z drugiej strony znaczyło to, że do pałacu musimy dostać się na własnych nogach.
Nie planowaliśmy szturmu przez główną bramę, pod którą zdążyło się zebrać całkiem sporo mieszczan. Szarpali żelazne skrzydła i błagali, by samotny strażnik wpuścił ich do środka, jak za dawnych czasów, jak za Henryka Założyciela, którego kości butwiały pod Wzgórzem. Minęliśmy tę zbieraninę i zeszliśmy uliczką, która otaczała Wzgórze od zachodu. Po kilkuset krokach stanęliśmy w miejscu, gdzie mur załamywał się do wewnątrz pod kątem prostym. Ponad sobą mieliśmy jeszcze dwadzieścia stóp stromego, umocnionego kamieniami stoku. Dopiero wyżej zaczynała się właściwa ściana pałacu, w której widniały szerokie okna królewskiej biblioteki.
– Tutaj – rzekła Legion.
– Jesteś pewna? – Zadarłem głowę.
– Zaufaj mi, badałam całe wzgórze. To najłatwiejsza droga.
Poczułem łaskotanie w żołądku. W cieńprzestrzeni nie było wysokości, więc po tej stronie nigdy za nimi nie przepadałem. Dziwne przeczucie mówiło mi, że nocną przygodę skończę jak Arahon Y’Barratora: rozsmarowany na ziemi po okropnym upadku.
Z worka na ramieniu Legion wyciągnęła rękawice z grubej skóry, których każdy palec był zakończony płaskim, metalowym ostrzem. Sprzęt dobry do wspinaczki po lodzie, ale i po murach. Do butów przytwierdziła metalowe płytki, tak cienkie, że dało się je wsunąć pomiędzy kamienie, ale na tyle twarde, że były w stanie utrzymać jej ciężar.
Przewiązała się liną, skinęła mi głową i rozpoczęła wspinaczkę.
Wydawało mi się niemożliwe, by ktoś nie spostrzegł jej czarnej sylwetki sunącej po murze niczym robak po ścianie. Mieszkańcy miasta, zaalarmowani hałasami, wylegli na dachy i wystarczyło, by jeden odwrócił się w stronę pałacu, zamiast gapić się na zatokę. Jednak załom muru krył ją widocznie dość dobrze, a serivczycy mieli teraz ciekawsze rzeczy do obserwowania.
Wreszcie usłyszałem z góry odgłos tłuczonego szkła. Legion wybiła szybę biblioteki pięścią owiniętą w płaszcz. Kilka kolorowych drobinek rozbłysło w locie odbitym światłem księżyca i upadło pod moimi stopami. Chwilę potem lina podskoczyła trzy razy. To był znak, że mogę ruszać.