Przełożyłem pas z rapierem przez ramię i uwiesiłem się na linie, sprawdzając, czy wytrzyma mój ciężar. Wreszcie zacząłem się powoli wspinać, podciągając się na ramionach i ślizgając mokrymi podeszwami po kamieniach.
W połowie wysokości zatrzymałem się, by złapać oddech. Obejrzałem się. Zrozumiałem nagle, dlaczego Arahon Y’Barratora kochał to miasto tak bardzo, że go nie opuścił, choć traktowało go źle, choć spłukiwało go niczym odpadek do coraz niższych i biedniejszych dzielnic. Z wysokości Zamkowego Wzgórza w świetle księżyca Seriva wyglądała jak szare, przyprószone światełkami schody tytanów, które odbijały się w zatoce. Dzieło ludzkiej architektury wspanialsze niż wszystko, co widziałem po jasnej stronie. Moje ciało odpowiedziało na ten widok dziwnym uciskiem w piersi i łzami w oczach. Nie rozumiałem tego, ale tam, ponad Serivą, przyczepiony do ściany, po raz pierwszy poczułem się tak, jak czułby się na moim miejscu prawdziwy człowiek.
Legion szarpnęła linę, zdenerwowana, że się grzebię.
Podjąłem wspinaczkę. Dotarłem do okna i przerzuciłem ciało na drugą stronę. Wylądowałem obok swojej towarzyszki w ciemnej czeluści biblioteki.
Otaczały nas wysokie jak trzypiętrowe budynki regały, nad którymi wisiało sklepienie z florentyńskimi freskami. Nieopodal, w rogu przy oknie, widziałem blat, na którym stały dziwne maszyny oraz skrzynka nacieniowa z małym otworkiem. Dokładnie naprzeciwko niej znajdował się miękki fotel.
Więc to tutaj wszystko się zaczęło. To tu powstał cienioryt.
Dwugłowy królik, zamknięty w klatce przykrytej do połowy plandeką, obudził się, podniósł pyszczek i spojrzał na nas.
– Chodźmy. – Legion pociągnęła mnie za ramię. – Szkoda czasu.
Z biblioteki wyszliśmy do jednej z głównych arterii pałacu. Prowadziła Legion, bo gdy ja uganiałem się z Czarnym Księciem za niczym, ona zdobyła plany pałacu, nauczyła się ich na pamięć, przesłuchała służbę. Choć nie pochodziła z Serivy, znała tu każdy kąt. Według niej król sypiał najczęściej we wschodnim skrzydle – w pokojach, do których szło się przez salę myśliwską.
Poruszaliśmy się cicho i ostrożnie, by nie zdradzić przed czasem swojej obecności. Wiedzieliśmy, że niemal wszyscy strażnicy są zajęci w niższych dzielnicach, ale przecież w pałacu oprócz nich spało prawie tysiąc służących oraz kilkuset dworzan.
Większość z nich musiała teraz siedzieć schowana w swoich kwaterach, ale ciszę ogromnego budynku co jakiś czas przerywały krzyki lub tupot kroków. Raz rozległ się nawet strzał i przerażający, agonalny wrzask. Pomyślałem, że prawdopodobnie nie jesteśmy jedynymi intruzami w pałacu.
Podejrzenia te potwierdziły się, gdy zza rogu wyszliśmy wprost na dwa ciała, leżące u szczytu kamiennych schodów. Zakląłem. Ktoś trafił tu przed nami, i raczej nie był to zwykły człowiek.
W pogiętych, osmalonych pancerzach słonecznej straży nie zostało wiele z zabitych. Zbroje były powykręcane w dziwny sposób, jakby spadły z wielkiej wysokości.
– Tego nie było w planie – mruknąłem.
– Rozpętaliśmy chaos w całym mieście – odparła Legion, klękając przy ciałach. – Kto przewidzi jego skutki?
Rozejrzałem się dookoła, szukając jakichś wskazówek. Dopiero po chwili uniosłem głowę i zobaczyłem na kamiennym sklepieniu nad nimi plamę sadzy i popękane kamienie.
– Zginęli wystrzeleni z cieńprzestrzeni w sufit z ogromną siłą – powiedziała Legion, której wzrok podążył za moim.
– Co robimy?
– Nic. Mamy swój cel, a czas ucieka.
Spojrzałem w dół schodów. Byłem ciekawy, co jest na drugim końcu, skąd przyszła osoba, która zabiła strażników. Legion miała jednak rację. Nie mieliśmy czasu.
Ruszyliśmy dalej i wkrótce dotarliśmy do głównej galerii, tej kwadratowej studni głębokiej na pięć pięter, do której już raz zajrzałem z Czarnym Księciem. Nigdzie nie było strażników ani służących. Wokół panowała kompletna cisza. Zacząłem żywić nadzieję, że obejdzie się bez walki.
Myliłem się.
Czekali na nas w korytarzu, przed wejściem do sali myśliwskiej. Było ich tylko ośmiu, ale za złotymi, słonecznymi maskami nie widziałem młodych oczu nowicjuszy, tylko zimne źrenice i zmarszczki weteranów. Przez ramiona mieli przerzucone purpurowe szarfy.
To była drużyna honorowa, najlepsi z najlepszych, wyłonieni z jednostki w trakcie ciężkich prób i pojedynków. Osobiści strażnicy króla. Jak przez mgłę wracały do mnie ich imiona: Giovatte Florentyńczyk, Ernesto D’Vertar, Czerwony Calonni…
Choć każdy dorównywał Arahonowi w szermierczym kunszcie, nie zamierzali walczyć z nami wręcz. Stali zwróceni frontem jak pluton egzekucyjny, celując w nas z długich cieństrzelb. W prostym korytarzu bez drzwi byliśmy niczym tarcze na festynowej strzelnicy.
– Ognia – rzekł spokojnie ich dowódca.
Szczęknęło siedem spustów, strzeliło siedem sprężynek. Siedem kul wypadło z luf, zadzwoniło o posadzkę i potoczyło się pod nasze stopy. Gwardziści popatrzyli ze zdziwieniem na broń, a ja się uśmiechnąłem. Wstrząs po zniszczeniu Żebra przesunął cieńbokości jak tektoniczne masy. Wszystkie skróty w krajach Północy zerwały się, przestały działać. Drogie cieństrzelby, kosztowne cieńlunety, niezwykle rzadkie wzierniki, jak te, które posiadał Arahon – wszystko zmieniło się w bezużyteczny złom.
My byliśmy lepiej przygotowani. Wyciągnęliśmy po dwa prochowe pistolety i wypaliliśmy w ich stronę, a grom wystrzałów potoczył się pustymi korytarzami.
Jednego ze strażników trafiłem prosto w maskę, wgniatając ją do środka. Z otworów bryznęła krew. Druga kula ześlizgnęła się po napierśniku kolejnego gwardzisty, zostawiając srebrną bliznę na złoconej powierzchni. Legion też trafiła. Nogi załamały się pod ranionymi – jeden umarł od razu, drugi runął na polerowaną posadzkę, uciskiem próbując powstrzymać tętniczą krew płynącą z przestrzeliny na udzie.
– Zabijcie ich – rozkazał oficer, który nawet nie drgnął, widząc błysk naszych pistoletów.
Jego też znałem. Nazywał się Edmundo Valdecarza. Już w czasie gdy walczyłem pod Riazano, był wytrawnym żołnierzem. Żałowałem, że tej nocy musieliśmy stanąć przeciwko sobie.
Ten kolejny kamyk na kopcu wyrzutów sumienia, kiedy w uszach miałem jeszcze krzyk mordowanych przez Milczące Siostry mieszczan, a na źrenicach blask ognia w dzielnicy portowej, odebrał mi całkiem serce. Zdałem sobie sprawę, że nie chcę przetrwać tej nocy.
Strażnicy rzucili się prosto na nas. Dwaj z długimi wojskowymi rapierami. Dwaj z halabardami, którymi mogli uderzać z drugiego szeregu.
By nie walczyć w ścisku, cofnęliśmy się do głównej galerii, a potem rozdzieliliśmy i poszliśmy w przeciwnych kierunkach. Gwardziści przyspieszyli kroku, bo nie chcieli, żebyśmy wciągnęli ich w głąb pałacu. Starli się z nami, a powietrze zawibrowało od dźwięku stali.
Atakowałem uczciwie, ostrze przeciwko ostrzu. Po części z szacunku, jaki do nich czułem, po części dlatego, że cieńprzestrzeń wciąż jeszcze wrzała niczym kocioł smoły.
Walczyli dzielnie, drogo sprzedając skórę. Dwaj, z którymi się zwarłem, stanowili zgrany zespół. Gdy jeden atakował, drugi go bronił – i odwrotnie. Cały czas próbowali zajść mnie z boku, zmuszając do tego, bym ciągle pracował stopami. Dopiero po chwili udało mi się nagłym zwodem ustawić jednego za drugim, a potem wykonać pchnięcie.
Ostrze zgrzytnęło na złotym napierśniku, zrywając strażnikowi z ramienia szarfę. Zacisnąłem zęby, uniknąłem cięcia halabardy. Pancerze dawały im przewagę. Pozostawała nadzieja, że zdołam ich zmęczyć.