Выбрать главу

Kolejna wymiana ciosów. Tym razem sparowałem w górze rapier pierwszego, a drugi uderzył poziomo halabardą, która mogła przeciąć mnie na pół. Skróciłem dystans i przyjąłem na bok ciężkie drzewce. Prawie zbiło mnie ze nóg, mroczki przeleciały mi przed oczyma. Coś trzasnęło w boku pod skórzaną kurtą.

Chwyciłem drzewce i dźgnąłem szarpiącego się ze mną gwardzistę w biodro, pomiędzy giętkimi traszkami zbroi.

Graniaste ostrze wryło się głęboko i wygięło na kości. Gwardzista zawył, puścił halabardę i chwycił za ranę pancerną rękawicą. Drugi już szedł mu z pomocą, ale zmieniłem pozycję i wbiłem rannemu sztylet w zawias, który przecinał bok napierśnika. Ostrze zaklinowało się głęboko, zgrzytając w złoconej stali, a pod gwardzistą załamały się nogi. Upadł, ale nie miałem czasu na to patrzeć, bo drugi z walczących podniósł tymczasem halabardę i zaatakował potężnym ciosem.

Musiałem tylko zrobić mały krok, by zejść z linii uderzenia, przydepnąć halabardę i wbić mu rapier w szczelinę pomiędzy złotą maską a napierśnikiem. Prosty manewr, którego każdy element widziałem już w myślach.

Tyle że nie zdołałem zrobić pierwszego kroku.

Konający gwardzista, który leżał na posadzce, chwycił mnie za łydki żelaznym uściskiem. Szarpnąłem się, bez skutku. Halabarda świsnęła, tnąc powietrze. Desperackim zrywem wykręciłem się w bok, straciłem równowagę.

Runąłem jak długi na posadzkę. Próbowałem wyrwać się z uścisku rannego, kopałem jak wściekły, ale strażnik nie puszczał, choć widziałem, że z bólu traci przytomność. Drugi z walczących, choć chybił za pierwszym razem, teraz miał nade mną przewagę. Złota maska słonecznego oblicza wydawała się uśmiechać z zimną satysfakcją.

Rzuciłem wzrokiem w bok, ale Legionowi nie powodziło się lepiej. Zepchnięta pod ścianę, odbijała właśnie szybkie ciosy gwardzisty i kapitana Valdecarzy. Przeliczyliśmy się, myśląc, że zdołamy dotrzeć do króla bez cieńprzestrzennych sztuczek.

Stojący nade mną strażnik uniósł halabardę.

Wtedy rozległ się strzał z pistoletu. Na napierśniku mojego niedoszłego zabójcy wykwitła bulwa wielkości pięści. Spod pancerza chlusnęła krew. Mężczyzna padł z dymiącą dziurą pośrodku pleców.

Rozbrzmiał drugi strzał, który trafił jednego z przeciwników Legionu. Tym razem pod arkadami piętro niżej zobaczyłem błysk. Stała tam ciemna, wysoka sylwetka, która po chwili rozpłynęła się w mroku.

Teraz Legion szybko rozprawiła się z ostatnim przeciwnikiem. Podbiegła do mnie i wyciągnęła rękę. Strażnik, który trzymał mnie za nogi, wreszcie zwiotczał.

– Wiesz, kto to był? – spytała.

– Nie wiem. Ta sama osoba, która zabiła strażników na dole? – Podniosłem się z posadzki.

– Raczej nie. Ten wolał kule od tajemnych sztuczek.

– Detrano?

Pamiętałem, że hrabia patrzył na świetlistą sylwetkę ze strachem i nienawiścią.

– Myślisz, że stary pająk miałby tyle odwagi? – spytała.

– Nawet jeśli, to lepiej, by pomoc nie była nam już potrzebna. Chodź. Zostało niewiele czasu.

Skinęła głową. Słoneczna straż w porcie i dzielnicy Contegro zapewne wiedziała już o walce w pałacu. Nie mogli skorzystać ze skrótów, ale wiedzieliśmy, że bieg z dolnych dzielnic zajmie im nie więcej niż kwadrans.

Wróciliśmy do korytarza, na którego końcu znajdowały się drzwi do sali myśliwskiej. Na ich płycinach jakiś florentyński mistrz wymalował sceny polowań i orgie satyrów. Stanęliśmy przed wejściem. Chwyciłem się za bok, w którym narastał tępy ból. Od tej cholernej halabardy musiało mi pęknąć żebro.

– Jesteś gotowy? – spytała Legion, której uwagi nie umknął mój gest.

Skinąłem głową.

Dopiero po chwili zauważyłem, że wyciągnęła w moją stronę dłoń, uścisnąłem ją więc twardo.

– Jeśli z tego wyjdziemy – rzekła – pamiętaj o naszej umowie.

– Jeden na jednego. W wybranym przez ciebie miejscu i czasie. Do śmierci – potwierdziłem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, bo przyszłość sięgająca dalej niż to, co czekało nas za drzwiami, wydawała mi się teraz nieskończenie odległa.

– A jeśli się nie uda, to żegnaj, Arahonie, Yrahonie, czy jak tam chcesz się zwać. Bez ciebie nigdy nie zaszlibyśmy tak daleko.

– Pozdrów ode mnie Wszechcień. Powiedz mu, że jest skurwielem i manipulatorem.

– Nie omieszkamy.

Ponura, zmarszczona twarz Legionu wyglądała niemal radośnie. Kobieta wysupłała z pakunku na plecach coś, co przypominało pustą rękojeść miecza. Obejrzała przedmiot uważnie ze wszystkich stron.

– W cieńprzestrzeni wszystko się jeszcze gotuje – zauważyłem.

– Jakoś to przeżyjemy.

Nacisnęła klamkę, uchylając ciężkie skrzydło drzwi.

XV

Król stał w sali myśliwskiej. Obserwowany przez oczy wypchanych zwierzęcych głów, w których błyszczała jego świetlista sylwetka, nurzał cztery ręce w czarnych oknach do cieńprzestrzeni. Cały drżał; szarpały nim przeciwne prądy, w których próbował rzeźbić skrót. Długie cienie rogów i pysków falowały na ścianach i podłodze.

Przy wejściu leżało coś, co z początku wziąłem za bezładny kłąb przesiąkniętego krwią jedwabiu. Dopiero po chwili zobaczyłem tył siwej głowy i krążek łysiny, na którego środku znajdowała się znajoma blizna.

Detrano. Więc taka kara spotkała go za to, że dopuścił do zniszczenia Żebra. Czyli to nie on strzelał w galerii. Nie on odpowiadał za trupy na dole. Więc kto? Kto jeszcze wdarł się do pałacu, korzystając z zamieszania?

Nie miałem czasu się zastanawiać.

– Próbuje wysłać wiadomość do Hebanowej Pani – rzekła Legion. – Nie możemy mu na to pozwolić.

Skinąłem głową.

Idąc z wyciągniętym rapierem w stronę władcy, przyjrzałem mu się dokładniej. Był wyraźnie słabszy niż wtedy, gdy widziałem go ostatnio. Świecił jakoś mniej intensywnie, cztery ramiona wydawały się wręcz chude, plecy miał zgarbione. Potężny wstrząs walącego się Żebra odczuł w każdym ze swoich czterech cieni. Zerwały się tunele, które łączyły go z Hebanową Panią. Był sam, zagubiony, odcięty od pomocy.

Mimo wszystko wciąż mógł zgnieść nas jak muchy.

Wyciągnął dymiące czernią, świetliste ramiona z cieńprzestrzeni. Ruszył w naszą stronę. Zalśniły cztery miecze.

Myślałem, że coś powie, ale jego usta pozostały nieruchome jak maska. Do samego końca był obcy – istota nie z tego świata.

Ruszyliśmy mu na spotkanie. Ja pierwszy, Legion tuż za mną.

Sparowałem cios, prześlizgnąłem się pod kolejnym, a Legion wzięła rozbieg i zanurkowała prosto w jeden z cieni. Zniknęła pod posadzką w dzikich wirach mroku.

Walczyliśmy w obu światach jednocześnie. Po tamtej stronie Legion siekła cztery ciemne istoty; rżnęła je rękojeścią, która zmieniła się w miecz z płomienia antysłońca.

Tymczasem na rozległej, pustej posadzce sali myśliwskiej ja uwijałem się pod ciosami czterorękiego monstrum. Arahon Y’Barratora rysował dla mnie geometryczną rozetę Magicznego Kręgu, bardziej skomplikowaną niż dzieło najdoskonalszego pająka. Swoim zimnym, spokojnym umysłem kreślił plątaninę linii, schemat walki z przeciwnikiem dzierżącym cztery miecze – schemat, którego nie był w stanie stworzyć nikt inny.

Dzięki wspomnieniom szermierza cały czas widziałem miejsca, gdzie mogłem uniknąć wszystkich ciosów; malutkie okienka czasu, pozwalające mi prześlizgnąć się pod jedną śmiercią, sparować śmierć drugą i wyprzedzić trzecią.