Выбрать главу

Pomimo to byłem w głębokiej defensywie. Ani razu nie pojawiła się dobra okazja do ataku. Musiałem wytrzymać do czasu, gdy Legion poradzi sobie z czterema cieniami, osłabi wroga – i dopiero wtedy zadać ostateczny cios.

Byłem już cały zlany potem i ciężko dyszałem. Bok rwał wściekle. Każdy gwałtowny ruch mógł sprawić, że kość przemieści się, przebije płuco i sparaliżuje mnie bólem. Wiedziałem, że muszę przejść do ataku, bo długo już nie wytrzymam.

Starałem się ignorować cierpienie i strach. Skupiłem się na Magicznym Kręgu, na pracy stóp, ułożeniu broni. Byłem Arahonem, a walka zmieniła się w matematyczną układankę.

To wszystko trwało za długo. Gdy kolejny raz król przyparł mnie do ściany, uciekłem, by dać sobie chwilę na złapanie oddechu. Skoczyłem na najbliższą cieńbokość alphur, zostawiając świetliste monstrum w pustej sali.

Prądy cieńprzestrzeni szarpnęły mną niespodziewanie. Przede mną, wśród pływów i fal, Legion tańczyła w pocie czoła z czterema ciemnymi isotami, z których każda próbowała dosięgnąć ją ostrzem.

Ale był tam ktoś jeszcze.

Podczas gdy Patryjka zajmowała się swoimi przeciwnikami, ktoś stał nieopodal i pchał potężne pływy mroku prosto w koniec tunelu otwierającego się w chaosie. Wydało mi się, że wśród huku czarnych wirów słyszę odległe wściekłe wrzaski. Jakaś kobieca postać mignęła na drugim końcu tunelu, ale zaraz potem miotane przez mężczyznę strugi cienia odepchnęły ją dalej.

Hebanowa Pani próbowała przyjść z pomocą Hermenezowi.

Lecz kim był człowiek, który stanął jej na drodze? Niski, otyły, odwrócony do mnie plecami. Gdy na ułamek chwili przekręcił głowę, wydało mi się, że poznałem jego twarz.

Holbranver?

Nawet jeśli to był on, mogłem mu rzucić tylko krótkie spojrzenie. Legion pokonała właśnie obronę jednego z cieni i uderzyła go prosto w szyję.

Wynurzyłem się znowu w jasnym świecie i zobaczyłem że jedno ostrze przeciwnika znika. Przyszła pora na kontratak. Postanowiłem zaryzykować, natarłem po linii, którą Arahon oznaczył jako niebezpieczną. Miałem nadzieję, że oszołomiony wróg się nie zorientuje, nie dostrzeże okazji. Przeliczyłem się.

Zrobił dokładnie to, czego należało się spodziewać: wyprowadził dolną kwartą nagłe pchnięcie, na które niemal się nadziałem. W ostatniej chwili zawirowałem i odskoczyłem, ale jasne ostrze rozorało mi bok, przecinając wzmacnianą kurtę – i moją skórę – jak papier.

Nie mogłem działać zbyt szybko, bo przeciwnik był jeszcze pełen sił. Musiałem się jednak pospieszyć, bo sam z sił opadałem, a każda minuta walki zwiększała niebezpieczeństwo, że przedrze się tu Hebanowa Pani.

By dać sobie chwilę odpoczynku, zacząłem krążyć wokół tronu. Kilka razy obeszliśmy to ciężkie złocone krzesło, aż w końcu świetlisty stwór chwycił je, oderwał od ziemi i rzucił nim prosto we mnie.

Zrobiłem unik, a tron roztrzaskał się o ścianę. Wypchane głowy posypały się na posadzkę, klekocząc porożami.

Wtedy wróg zatoczył się po raz kolejny. Zniknął drugi cień. I zaraz potem trzeci. Zdobywaliśmy przewagę.

Natarłem resztkami sił. Teraz było już uczciwie, ostrze przeciwko ostrzu, rozum przeciwko rozumowi. Potwór wciąż był silniejszy fizycznie, ale to dla mnie Arahon rysował linie, to ja drobiłem stopami jak tancerz po skrzyżowaniach niewidzialnej rozety.

Atak i kontra. Atak i kontra. Wróg wyprowadzał wściekłe pchnięcia, z których każde mogłoby przyszpilić do muru konia, ale na wszystkie te manewry miałem gotową odpowiedź. A raczej miał ją Arahon, dzięki któremu kolejne ruchy przychodziły mi gładko i bez zastanowienia. Wydawało się, że każda chwila spędzona przez niego z rapierem w dłoni, poczynając od ćwiczeń w Saranchy, pod surowym wzrokiem jednookiego Portończyka, teraz powracała.

Powoli Świetlisty wyczerpywał swoje siły w daremnych atakach.

Wbiłem rapier w jego pachwinę w chwili, gdy po drugiej stronie Legion oderwała ostatni cień.

Konstrukt cofnął się i wgiął do środka z hukiem, jak wiadro uderzone siekierą. Nie dałem mu ochłonąć. Znów skróciłem dystans i uderzałem – raz za razem – a rapier ginął w świecącej masie. Tryskały fosforyzujące krople, wróg kurczył się i kurczył.

Wreszcie zachwiał się, osunął na posadzkę. Za nim pojawił się cień – całkowicie zwyczajny i bardzo blady, ludzki. Zrobiłem krok wstecz, niepewny, co się wydarzy.

Na moich oczach król wywracał się na lewą stronę.

Jego świecąca sylwetka rozpłaszczyła się na posadzce. Topniała niczym woskowa figurka przy palenisku. Tymczasem cień – przeciwnie – unosił się z podłogi, formował w ludzkie ciało.

Po chwili przemiana dobiegła końca. Świetlista sylwetka była już tylko odbiciem, plamą światła na posadzce. Przede mną natomiast klęczał człowiek.

Wszędzie poznałbym te jasne rzadkie włosy, oczy przestraszonego jelenia, pokrytą śladami po ospie twarz. Król Hermenez I zacharczał, a potem rzygnął na podłogę, pod swoje dłonie. Krew ciekła z kilku ran na jego ciele i z rozpłatanego policzka, za którym widziałem białe zęby.

W ostatniej chwili zrobiło mi się go żal. Za dnia był mały i chudy, o niezbyt urodziwej twarzy. Nie liczyli się z nim poddani. Wszystkie kobiety, które oddały mu się w jego krótkim życiu, zrobiły to z litości albo po to, by wesprzeć swoją dworską karierę. Władał suchymi wzgórzami, małymi wioseczkami, Serivą, której daleko było do czasów świetności.

Tylko w nocy stawał się osobą, której życiem warto było żyć. Po zachodzie słońca od jego świetlistych kroków drżały korytarze pałacu. Jego kochanką była największa władczyni Południa, dzika kocica cienia, z którą spotykał się w cieńprzestrzeni, a od ich miłości i potężnych pchnięć jego bioder drżało Żebro Północy. Potem, nasyciwszy się, snuł plany daleko wykraczające poza przyszłość Serivy. Miał rządzić całą Północą, tak jak Hebanowa Pani rządziła Południem.

Wiedziałem, że gdyby ktoś dał mi taki wybór, zapewne wybrałbym to samo. Nie mogłem go winić.

A teraz wszystkie plany Hermeneza miał przerwać rapier starego nauczyciela szermierki z ulicy Alaminho. W imię czego zabijałem przyszłość? Może gdyby Hermenezowi udało się zrealizować swój plan, Seriva byłaby bogatsza i potężniejsza? Prawdziwa stolica Północy.

Król jęknął z bólu. Podniósł na mnie wodniste oczy, w których widziałem tylko zdumienie i strach.

Czas kończyć.

Obszedłem go i spokojnie ułożyłem ostrze w małym zagłębieniu u podstawy jego czaszki, które widziałem dokładnie przez rzadką jasną czuprynę. A potem pchnąłem w dół, oburącz, z całej siły.

Wytrzeszczone ślepia wypchanych zwierząt patrzyły, jak władca Vastylii pada na posadzkę, rzuca się chwilę niczym ryba wyciągnięta z wody, a potem nieruchomieje.

W nagłej ciszy, która zapanowała w sali tronowej, usłyszałem głosy swoich pozostałych wcieleń.

Arahon ponuro mówił, że teraz powinienem dołączyć do Hermeneza – honorowo rzucić się na własne ostrze i odkupić wszystkie śmierci, które zadałem.

Gert śmiał się w zimnym tryumfie i cieszył chaosem; tym, że samotny szermierz może nasrać na księgę historii, a jej upaprane strony wetrzeć w twarz przeznaczeniu.

Kalhira mówiła tylko: misja wykonana. Nic więcej się nie liczyło.

Opuściły mnie wszystkie siły. Usiadłem na stopniach tronu, by złapać oddech. Bok kłuł mnie coraz bardziej. Wytarłem spoconą twarz rąbkiem płaszcza.

Nie wiedziałem, co dalej. Nie mogłem stać się z powrotem ciemną istotą. Musiałem już na zawsze pozostać w tym świecie. Co mnie tu czekało? Okruchy życia Arahona, które mogłem niezdarnie poskładać? Ioranda, którą musiałbym okłamywać? Uczniowie, o których nie dbałem? Izba przy ulicy Alaminho, która stałaby się zimnym, jasnym więzieniem?