Выбрать главу

Patrzyłem w cienie, czekając, aż wyjdzie z nich Legion i pchnie mnie do działania twardym słowem. Nie zjawiła się jednak, podobnie jak człowiek, którego wziąłem za Holbranvera. Może zginęli. Może wytunelowali się gdzie indziej – w końcu po co mieli wracać do pałacu?

Zostałem sam ze swoim smutkiem.

Przynajmniej do czasu.

Najpierw pojawił się ciekawski dworzanin. Zajrzał przez drzwi. Widząc mnie, siedzącego nad nieruchomym ciałem władcy, obracającego machinalnie w palcach zakrwawioną koronę, uciekł spłoszony.

Chwilę potem na niższych piętrach rozbrzmiały krzyki i tupot buciorów. To słoneczna straż wracała wreszcie z Serivy, zaalarmowana wiadomością o zamachowcach. Wiedziałem, że za chwilę gwardziści rozbiegną się po całym pałacu.

Gert we mnie pragnął stawić im czoło. Radził ściągnąć pochodnie ze ścian, podpalić pałac i w chaosie krążyć po korytarzach, mordując straże i dworzan. Dodać jeszcze kilkanaście nacięć na rękojeści rapiera. Przejść do legendy jako najstraszliwszy zabójca wszech czasów. Gert chciał, aby świat spłonął razem z nim.

Ale ja miałem już dosyć krwi. Ilu ludzi zginęło z mojej ręki tej nocy? Dziesięciu? Dwunastu? Do tego ofiary Sióstr Milczenia oraz patryjskich korsarzy, za które częściowo odpowiadałem. I jeszcze stary głupiec Detrano.

Na myśl o tym, że miałbym się bronić i mordować odważnych ludzi, którzy pragnęli tylko pomścić swojego króla; na myśl o tym, jak odrąbuję ich przyszłość, w której po latach służby odchodzą ze straży, zakładają rodziny, płodzą dzieci… Na myśl o tym wszystkim chciało mi się rzygać.

Krwawa pajęczyna, o której mówiła Ioranda, wreszcie pękła. Nie miałem już siły zabijać.

Poddać się bez walki? Skończyć jak Faulenhoff? Czemu nie? Byłem cieniem. Nie bałem się bólu ani upokorzenia.

I wtedy kiedy byłem już prawie zdecydowany, dotarły do mnie surowe myśli Arahona.

Przypomniał mi, że nie skończyłem jeszcze pracy. Miałem kontrakt, z którego się nie wywiązałem. Holbranver nie przepadł. Istnieje w jakiejś dziwnej, odmienionej formie, choć nie wiem, kim teraz jest i komu służy. To jednak nie miało znaczenia. Żebro Północy, śmierć króla – to wszystko były sprawy poboczne, które rozproszyły moją uwagę.

Prawdziwe zlecenie, za które zgodziłem się przyjąć zapłatę w wysokości pięciu srebrnych reali, nie było wykonane. Musiałem odnaleźć Holbranvera i połączyć go z Sanne, jeśli w ogóle ją rozpozna.

Gdy strażnicy wpadli przez drzwi na końcu komnaty, wiedziałem już, co robić. Stojąc nad broczącym krwią ciałem Hermeneza I, króla Serivy, ukłoniłem się, zamiatając kapeluszem podłogę, a potem cisnąłem w ich kierunku koronę. Obręcz błysnęła pod ciemnym sklepieniem jak słoneczny dysk, a ja rzuciłem się do ucieczki.

* * *

Za tronem była para drzwi wiodących w dwie różne strony. Wybrałem lewe, minąłem kilka pokojów dziennych i wpadłem do salonu muzycznego, gdzie wielorybim uśmiechem szczerzyła się wielka pianola. Strażnicy byli tuż za mną. Cały pałac błyszczał teraz od ich złotych pancerzy. Zwykła służba, ośmielona obecnością zbrojnych, także mnie ścigała. Gdy wbiegałem na znalezione przypadkiem schody, jakaś stara pokojówka o włosach topielca ryczała, wskazując palcem w moją stronę:

– Królobójca! Królobójca tam biegnie!

Trafiłem na ostatnie piętro pałacu. Zbrojni parli z dołu wszystkimi możliwymi drogami, a ja gnałem przez amfilady pokojów, gorączkowo obmyślając plan. Cieńskrót? Nie wchodził w grę w przestrzeni wzburzonej zawaleniem się Żebra. To hazard, w którym szansa na wygraną była mizerna – nie mogłem przewidzieć, gdzie mnie rzuci. Biegłem więc dalej, aż w końcu trafiłem na schody prowadzące do północnej baszty.

Strażnicy osaczali mnie ze wszystkich stron. Nie miałem wyboru. Ruszyłem w górę wieży.

Na półpiętrze zobaczyłem okienko z grubymi szybkami w ołowianej oprawie. Za nim szary spadzisty dach pałacu ciągnął się w świetle księżyca niczym świeżo przeorane pole. Wybiłem okno kilkoma kopnięciami, przecisnąłem się na drugą stronę i zacząłem biec po dachu.

Seriva u moich stóp była malutka. Domki jak pudełka, ludzie niby mrówki. Pirackie statki, które odbijały od nabrzeża, wyładowane łupami ze sklepów i kantorów dzielnicy portowej, wyglądały na zmarszczkach fal niczym dziecięce zabawki.

Szary dach ciągnął się przede mną i widziałem już, że na końcu nie ma gzymsu ani rynny, po której mógłbym zejść. Tylko wysoka, ponura, gładka ściana: kamienny kieł, górujący nad zachodnią częścią Serivy, w kilku miejscach poznaczony wąskimi okienkami.

Biegłem do końca, wiedząc, że to droga bez wyjścia. Nad uchem świsnęły mi pierwsze kule, a huk wystrzałów poniósł się daleko nad miastem.

Gdy byłem już blisko krawędzi, uśmiechnąłem się na myśl, że dziwnym zrządzeniem losu moja historia kończy się jak historia Arahona: na krańcu wysokiego dachu, z tą różnicą, że tym razem przyszło mi skakać dobrowolnie.

I skoczyłem. Z rozbiegu, daleko, rozpościerając ramiona jak nurkowie, którzy w słoneczne dni rzucali się z gorących skał przylądka Mon Albo do wód zatoki.

Pode mną otworzyła się przepaść pocięta paseczkami żwirowych ścieżek. Jeszcze załopotał na wietrze płaszcz, jeszcze zdążyło mi się zakręcić w głowie. Seriva błysnęła pożarami jak brylant w promieniach świec. Chwilę pikowałem lotem nocnego ptaka, a widać mnie było z każdego krańca miasta.

Potem świat zaczął się ku mnie bardzo szybko przybliżać.

EPILOG

Patrzył na lot Yrahona z przyspieszonym tętnem. Jak wszyscy świadkowie – ci na dachu, ci w ogrodzie poniżej, ci na ulicach Serivy – wstrzymał oddech. Jednak gdy zobaczył, że w locie, dosłownie tuż nad ziemią, szermierz otwiera skrót na ścieżce królewskiego ogrodu, w cieniu rzuconym przez własny płaszcz, a potem wsuwa się weń ciałem wyprężonym jak struna, poczuł ogromną ulgę.

Cofnął się pod ciemne arkady otaczające ogród. Cieszył się, że to już koniec i że nigdy więcej nie będzie musiał mu pomagać.

Schował za pas nabite pistolety. Nie darzył tej broni zbytnią sympatią. Jeszcze mniej lubił strzelać do ludzi z mroku, z zaskoczenia, szczególnie gdy byli to ludzie honorowi, weterani słonecznej straży.

Niestety w jego stanie rapier nie wchodził już w grę. Każdy nieostrożny ruch ręką słał po ciele iskrzące prądy, które węzłami bólu zbierały się w stawach. Kiedyś był najlepszym szermierzem Serivy, ale dzisiaj nawet dziecko potrafiłoby wytrącić mu broń z ręki.

Kości go bolały, na nowo przyzwyczajały się do siebie nawzajem, podawały sobie dłonie ponad podziałami złamań. Krok miał chwiejny, utykał wyraźnie na prawą nogę. Gdyby w tej chwili któryś z dworzan go zobaczył – zgarbionego, kulejącego, w poszarpanym płaszczu, o twarzy pokrytej niechlujnym zarostem – pomyślałby, że to tylko bezdomny weteran wspiął się do niższego ogrodu, by przespać noc na trawie. Ale w tumulcie zdarzeń nikt go nie zauważył.

Mimo bólu mężczyzna skradał się z wprawą zabójcy. Prześlizgnął się obok altany, przemknął między żywopłotami, aż dotarł do muru, za którym stromy stok schodził do cichego zaułka.

Gdy podciągnął się na szczyt, w świetle księżyca widać było, że nie rzuca nawet najmniejszego cienia.

Zeskoczył na drugą stronę i zsunął się po stoku, hamując wysokimi szermierczymi butami. Gdy uderzył o bruk, jego twarz wykrzywił ból. Mimo to zaraz się wyprostował i ruszył dalej, by czym prędzej opuścić wzgórze. Poklepał się po kieszeni, w której owinięty w szmatkę leżał cienioryt – jedyny pozostały na świecie dowód na to, że zabity tej nocy władca Serivy nie był człowiekiem, za którego go uważano. Że w ogóle nie był człowiekiem.