Выбрать главу

Lona wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Podeszła do małego kaktusa w doniczce, który dała kiedyś Burrisowi, i jednym palcem delikatnie pogładziła kolczastą powierzchnię. Burris zauważył kaktus dopiero teraz. To, że go ma, sprawiło mu przyjemność.

— Czy wiesz, po co on nas ze sobą zetknął?

— Żeby zrobić pieniądze na reportażach. Znajduje dwoje nieszczęśliwych ludzi i za pomocą różnych sztuczek skłania ich, żeby znowu zaczęli żyć. No, i opowiada o tym światu…

— Nie. Chalk ma dość pieniędzy. Wcale mu nie chodziło o zyski.

— A o co?

— Pewien idiota powiedział mi, o co naprawdę chodziło. Nazywa się Melangio. Potrafi różne sztuczki z kalendarzem. Może widziałeś go w telewizji. Chalk wykorzystał go w kilku programach.

— Nie.

— Spotkałam go u Chalka. Czasami nawet głupiec potrafi powiedzieć prawdę. Powiedział, że Chalk chłonie uczucia. Żywi się strachem, bólem, zazdrością i smutkiem. Tworzy sytuacje, z których może wyciągnąć korzyści dla siebie. Doprowadzenie do spotkania dwojga ludzi, którzy są tak okaleczeni, że prawdopodobnie nie potrafią oddać się szczęściu i obserwowanie ich, napawanie się ich nieszczęściem, wysysanie.

Burris wyglądał na zaskoczonego.

— Nawet na taką odległość? Mógł zdobywać tę pożywkę nawet, kiedy byliśmy w Luna Tivoli czy na Tytanie?

— Za każdym razem, kiedy kłóciliśmy się… Czuliśmy się potem tacy zmęczeni… jakbyśmy utracili dużo krwi, jakbyśmy mieli po sto lat.

— Tak!

— To był Chalk. Pasł się naszym cierpieniem. Wiedział, że znienawidzimy się i tego właśnie chciał. Czy może istnieć wampir uczuć?

— A zatem wszystkie jego obietnice tchnęły fałszem — wyszeptał Burris. — Jeżeli to prawda, to byliśmy marionetkami w jego rękach.

— Ja wiem, że to prawda.

— Ponieważ powiedział ci o tym ten idiota?

— To bardzo mądry idiota, Minner. Sam się zresztą nad tym zastanów! Przypomnij sobie wszystko, co Chalk ci powiedział. Przemyśl wszystko, co się wydarzyło. Dlaczego Elise zawsze była pod ręką, żeby rzucić ci się na szyję? Czy nie myślisz, że miało to swój cel? Chodziło o to, aby mnie rozzłościć? Byliśmy powiązani naszą innością… naszą nienawiścią. I to właśnie Chalkowi odpowiadało.

Burris przyglądał się jej spokojnie przez dłuższą chwilę.

Następnie bez słowa podszedł do drzwi, otworzył je, wyszedł do holu.

Lona usłyszała szamotaninę. Nie mogła zobaczyć, co się tam dzieje, dopóki Burris nie pojawił się znowu, trzymając wyrywającego się i wijącego Aoudada.

— Pomyślałem sobie, że będziesz gdzieś w pobliżu — powiedział Burris. — Wejdź, wejdź! Chcielibyśmy porozmawiać!

— Nie rób mu krzywdy, Minner. On był tylko narzędziem.

— Ale odpowie na kilka pytań. Prawda, Bart?

Aoudad zwilżył wargi. Jego oczy przeskakiwały z niepokojem z jednej twarzy na drugą.

Burris uderzył go. Jego ręka poruszała się z taką szybkością, że Lona nic nie dostrzegła. Nic także nie zauważył Aoudad, ale jego głowa odskoczyła nagle do tyłu, a on sam zatoczył się ciężko na ścianę. Burris nie dał mu żadnej szansy obrony. Aoudad mógł jedynie trzymać się półprzytomnie ściany, podczas gdy sypał się na niego grad ciosów. W końcu opadł na podłogę. Oczy miał wciąż otwarte, twarz zakrwawioną.

— Mów — powiedział Burris. — Opowiedz nam o Duncanie Chalku!

* * *

Później wyszli z pokoju. Aoudad pogrążył się w spokojnym śnie. Na ulicy znaleźli jego samochód czekający na podjeździe. Burris uruchomił go i ruszył w kierunku biura Chalka.

— Popełniamy błąd — powiedział. — Nie powinniśmy starać się odzyskać siebie, jacy byliśmy w przeszłości. Jesteśmy, czym jesteśmy. Ja jestem okaleczonym astronautą. Ty jesteś dziewczyną, która urodziła setkę dzieci. Byłoby błędem, gdybyśmy usiłowali od tego uciec.

— Nawet gdybyśmy mogli uciec?

— Nawet gdybyśmy mogli. Może kiedyś udałoby się im obdarzyć mnie nowym ciałem. Dobrze. No, i co z tego? Straciłbym to, czym jestem teraz, a nie uzyskałbym niczego. Zatraciłbym się. Mogliby dać ci dwoje dzieci. Może. A co z pozostałymi dziewięćdziesięcioma ośmioma? Co się stało, to się nie odstanie. Rzeczywistość wchłonęła nas. Czy nie jest to dla ciebie zbyt niejasne?

— Mówisz, że musimy pogodzić się z tym, czym jesteśmy.

— Tak! Właśnie tak! Już dość uciekania. Dość dumania. Dość nienawiści.

— Ale świat… normalni ludzie…

— To nasi wrogowie. Chcą nas zniszczyć. Chcą nas zamknąć w muzeum osobliwości. Musimy się bronić, Lono! Samochód zatrzymał się przed niskim budynkiem bez okien.

Weszli. Tak, Chalk ich przyjmie. Niech tylko poczekają chwilę. Czekali. Siedzieli obok siebie prawie na siebie nie patrząc. Lona oburącz trzymała mały kaktus w doniczce. To była jedyna rzecz, którą zabrała ze swego pokoju. O inne rzeczy nie dbała.

— Trzeba skierować gniew na zewnątrz. Nie ma innego sposobu walki — powiedział Burris spokojnie. Pojawił się Leontes d’Amore.

— Chalk czeka.

Szli na górę po kryształowych szczeblach. Ogromna postać czekała na wysoko wzniesionym tronie.

— Lona? Burris? Znowu razem? — dopytywał się Chalk.

Zaśmiał się hałaśliwie i poklepał po brzuchu. Uderzał dłońmi po udach.

— Miałeś z naszego powodu niezłą wyżerkę, prawda, Chalk? — zapytał Burris.

Śmiech urwał się. Chalk wyprostował się nagle napięty, zaniepokojony. Wydawał się nawet zupełnie szczupły i gotów do ucieczki.

— Jest już prawie wieczór — powiedziała Lona. — Przynieśliśmy ci kolację, Duncan.

Stali twarzami do niego. Burris opasał ręką szczupłą kibić Lony. Wargi Chalka poruszyły się. Nie wydobył się z nich jednak żaden dźwięk. Jego ręka sięgnęła po przycisk alarmowy na biurku. Nie dotarła jednak do niego. Pulchne palce naprężyły się. Przyglądał się im.

— Dla ciebie — powiedział Burris — gratis i z wyrazami miłości.

Uczucia ich obojga wypłynęły z nich jak fale. Był to potok, któremu Chalk nie mógł się oprzeć. Poruszał się z boku na bok, jakby szarpany gwałtownym prądem. Kąciki jego ust uniosły się ku górze, strużka śliny pojawiła się na brodzie. Szarpnął gwałtownie trzy razy głową. Splatał i rozplatał tłuste ramiona, jak automat. Czy na biurku Chalka pojawiły się trzaskające płomienie? Czy strumienie elektronów stały się widoczne i lśniły zielono przed jego twarzą? Wił się, nie mogąc się poruszyć, w miarę jak paśli go swymi duszami z zawziętą intensywnością. Chalk chłonął, ale nie mógł strawić. Stawał się coraz bardziej napełniony. Jego twarz lśniła potem. Nie padło ani jedno słowo.

Zdychaj biały wielorybie! Wal swym potężnym ogonem i toń!

Retro me, Satanas!

Oto ogień; przybądź Fauście, roznieć go!

Dobre wieści od Wielkiego Lucyfera!

Chalk wreszcie poruszył się. Odwrócił się w fotelu przerywając letarg, w jaki popadł, zaczął uderzać rękami w biurko, szarpały nim drgawki i konwulsje. Z jego warg wyrwał się krzyk, ale był to raczej cienki, słabiutki jęk. Raz był napięty jak struna, to znów szarpały nim niszczycielskie drgawki…

Wreszcie zwiotczał. Oczy uciekły mu w głąb czaszki, wargi otworzyły się, potężne ramiona obwisły, policzki zwiotczały. Consummatum est. Rachunek został wyrównany.

Wszystkie trzy postaci były nieruchome: te, które oddały swe dusze i ta, która przyjęła. Jedna z tych postaci nie poruszy się już nigdy.