Выбрать главу

Tula szybko wyrwała go z tych rozmyślań:

– Musicie wiedzieć, wszyscy zgromadzeni na sali, że te istoty mogą was unicestwić tak gruntownie, że nie pozostanie po was nawet wspomnienie. Mogą zesłać na was taką melancholię, że popadniecie w chorobę psychiczną i zrezygnujecie absolutnie ze wszystkiego. Więc dobrze wam radzę, nie zróbcie nic, co mogłoby je dotknąć lub zranić.

Dlaczego, na Boga, Najwyższa Rada zaprosiła takie istoty? nie pojmował Gabriel, w następnej sekundzie jednak zauważył skierowane na siebie przejmujące spojrzenie Wiecznego Przekleństwa.

„Przepraszam, przepraszam, myślał przestraszony. Ja wcale nie to chciałem, mnie chodziło o to, że górujecie nad nami tak bardzo…

Lodowaty błysk w oczach demona-kobiety zgasł. Uśmiechnęła się pobłażliwie do Gabriela. „Jesteś tylko dzieckiem”, zdawało się mówić to spojrzenie. „Niczego jeszcze nie rozumiesz”.

Oj, oj, tu naprawdę trzeba panować nad swoimi myślami.

Tula nie miała odwagi poprosić tych siedmiu o opuszczenie sceny, żeby ich nie urazić. Jedna z trzech piękności uśmiechnęła się promiennie do sali, a jej uśmiech nie tylko w Gabrielu wywołał dreszcz grozy.

– Siedziałyśmy tu dzisiejszej nocy i przyglądały się tym, którzy przemawiali – rzekła głosem miękkim jak jedwab. – I wszystkie jesteśmy zgodne, że nigdy jeszcze nie zdarzyło nam się spotkać tak wielu tak bardzo pociągających mężczyzn!

Na sali panowała głucha cisza. Przystojni mężczyźni nie mieli odwagi nawet drgnąć.

W końcu trzeba było jednak coś zrobić. Marco wstał, choć Tova o mało nie złapała go za ubranie, żeby go powstrzymać. Marco jakby tego nie zauważył.

– I my również nie widzieliśmy jeszcze tak pięknych kobiet jak teraz – powiedział z galanterią.

Bardzo dyplomatyczna odpowiedź. „Teraz” mogło oznaczać i spotkanie z tymi siedmioma na scenie, jak w ogóle całą noc.

Bo Gabriel był przekonany, że Lilith też nie wolno dotknąć.

Po replice Marca (na którą Tula się skrzywiła) kobiece demony pochyliły kokieteryjnie głowy i drobnymi kroczkami opuściły podium.

Wszyscy odetchnęli.

– To więc już wszyscy nasi sojusznicy! – zawołała Tula. – A zatem poproszę… Tun-sij!

ROZDZIAŁ VI

Irlandczyk Morahan dotarł do Norwegii. Zatrzymał się w tanim hotelu, bowiem jego podróżna kasa nie była zbyt zasobna.

Lot dał mu się bardziej we znaki, niż się spodziewał i teraz leżał na łóżku bez sił. Ledwie był w stanie zrzucić buty.

Czy naprawdę jest ze mną tak źle, myślał wsłuchując się w swój bolesny, płytki oddech. Jakby powietrze nie chciało wchodzić do płuc, jakby mógł oddychać tylko szczytami. „Gdyby było zajęte tylko jedno płuco – mówił doktor – wtedy można by pomyśleć o operacji. Ale oba… Nie! A poza tym przerzuty objęły też inne organy”.

Ian Morahan leżał w obcym kraju, w którym nie znał ani jednej żywej duszy, i czuł, że ogarnia go wielki lęk. Uświadamiał sobie teraz, że w gruncie rzeczy nie ma nikogo. Nie tylko tutaj, w Norwegii. Bo kogóż właściwie miał w Anglii? Kilku kolegów z pracy, z którymi mógł się napić piwa, popatrzeć na telewizję. Tych parę historii z dziewczynami dawno się zakończyło. Zresztą z żadną z nich nie chciał się zaprzyjaźnić. Z rodzeństwem nie utrzymywał kontaktów.

Kto po mnie zapłacze? Dobry Boże, kto po mnie zapłacze?

Jak większość Irlandczyków Morahan był katolikiem. Trudno byłoby jednak twierdzić, że w ciągu ostatnich piętnastu lat oddawał się jakimkolwiek religijnym praktykom. Teraz szukał Boga, ale go nie znajdował.

I pewnie tak było sprawiedliwie; religia nie powinna stanowić jedynie ostatniej ucieczki, o której człowiek myśli, kiedy mu śmierć zagląda w oczy.

Jego desperackie poszukiwanie jakiegoś punktu oparcia dowodziło z jeszcze większą ostrością, jak bardzo jest samotny. Normalnie był człowiekiem silnym psychicznie, teraz jednak znalazł się w sytuacji wyjątkowej.

Po co tu przyjechał? Co ma w tym kraju do roboty? Dotychczas zdążył zobaczyć tylko pokryte śniegiem góry i wymarłe doliny, kiedy gęste chmury na moment się rozstąpiły i dostrzegł z samolotu skrawek ziemi. A Oslo? Zimne, mokre, niegościnne. Wiosna taka jak w Anglii miesiąc temu. Szarobure miasto, stwierdził z goryczą. Chociaż akurat do takich miast był przyzwyczajony po Liverpoolu, a przedtem Dublinie.

Krewni matki mieszkali gdzieś na północy, w Nordland. Tak mu powiedział kierowca taksówki, którą jechał z lotniska Fotnebu, gdy zapytał o Sandnessjoen. Bardzo tam ładnie, tylko trudno się dostać. (Tak twierdził mieszkaniec Oslo przekonany, że wszystko na północ od Trondheim to dzikie pustkowia). Miasteczko przemysłowe, ale bardzo ładna okolica, skaliste wysepki na morzu, czyli szkiery.

Przemysłowe miasteczko? Jakby nie dość znał przemysłowych miast! Nie to przyjechał oglądać w Norwegu. Matka opowiadała o pięknej przyrodzie, takiej czystej… Ale to było, oczywiście, dawno temu. Przemysł ma zwyczaj plenić się jak rzęsa na stawie.

Mimo wszystko zdołał ustalić, że do tego Sandnessjoen jest daleko, a właśnie teraz kolejna podróż wydawała mu się czymś niewykonalnym. Chciał jedynie spać. Odpoczywać i uwolnić się od bólu, który w ostatnich dniach stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.

Odczuwał potrzebę napisania do kogoś, opowiedzenia o sobie. O podróży. O swoich cierpieniach, o lęku i o samotności.

Nie znał jednak nikogo, do kogo mógłby napisać.

Coś ty właściwie zrobił ze swoim życiem, Oanie Morahan?

Zawsze był samotnym wilkiem i czuł się z tym dobrze, zresztą nie zastanawiał się. Teraz zrozumiał, że człowiek jest w dużo większym stopniu zwierzęciem stadnym, niż myślał.

Ogarnęły go mdłości. Taki był zmęczony…

Uwięziony w grocie w Górach Harcu Tengel Zły krzywił swoją budzącą grozę twarz.

Coś się stało, był tego prawie pewien. Musiało się stać, nie bez powodu był taki niespokojny w ostatnich dniach. I co więcej, nie ma to nic wspólnego z tymi przeklętymi Ludźmi Lodu, którzy mu gdzieś wszyscy zniknęli. Nie, nie, przyczyna, dla której szukał ich właśnie teraz, była zupełnie inna.

Ktoś znowu próbował wydobyć z instrumentu jego tony! I to z prawdziwego fletu tym razem, a nie z jakiejś idiotycznej fujarki czy co to tam było ostatnio.

Przed ponad dwudziestu laty…

Jak długo musi jeszcze czekać?

Teraz, teraz powinno się to stać!

Ale tylekroć przedtem doznawał rozczarowania.

Oszukiwano go! Głupi ludzie go oszukiwali. Przede wszystkim jednak ci… Och, był taki wściekły na swoich potomków, że gniew o mało go nie zadławił.

Zostać oszukanym, zdradzonym przez własną krew, a przecież na nich liczył. Ich zaprzedał Złu, by móc otrzymać władzę, bogactwo, sławę i życie wieczne. Czy oni naprawdę musieli mu to zrobić.

Ale jeśli to prawda… Te słabe przeczucia z ostatnich dni… Jeśli ktoś szykuje się do odegrania jego sygnału, to będzie miał możność się zemścić! Wyłapie wszystkich niewiernych, jednego po drugim. To będzie pierwsze, co zrobi, niech no tylko się podźwignie! Nie zazna bowiem spokoju w swoim ziemskim królestwie, dopóki choć jedno z nich pozostanie nie ukarane, nie starte z powierzchni.

Nie, na tym wcale nie koniec! Dobrze wiedział, że nie wystarczy tylko samo usunięcie ich z ziemi, tych fałszywych obciążonych dziedzictwem. Prześladowali go przecież jeszcze bardziej po śmierci, i to właśnie ci, którzy mieli być powolnymi narzędziami w jego rękach. Znał ich wszystkich. A przynajmniej prawie wszystkich. Najgorszy jest, oczywiście, Targenor, rodzony syn Tan-ghila, i ta jego bezwstydna matka, Dida. Ale oprócz nich jest jeszcze wielu. Tengel Dobry, który nieustannie łamał jego przekleństwo, odbierał mu moc. I wiedźma Sol, która zapowiadała się tak dobrze…