Выбрать главу

– Oczywiście, że tak – roześmiała się Sol i pobiegła dalej.

Tova stała lekko oszołomiona.

W wielkim hallu z fontannami, o ścianach wysadzanych drogimi kamieniami, zaczęli się rozdzielać. Sortowano ich niczym ziarna pszenicy i kąkolu. Gabriel stwierdził w pewnym momencie, że mija go wielka gromada demonów, ale już się tak bardzo nie bał. To były te bezpańskie, kierowały się ku wielkiej bramie i wcale nie wyglądały na odrzucone. Najwyraźniej świetnie się bawiły we własnym gronie i bardzo już chciały polatać w górach. Gabriela to uradowało. Uważał, że mimo wszystko te stworzenia zostały potraktowane niesprawiedliwie, ale Tula znała je, oczywiście, najlepiej. W tej chwili zresztą Tula zawołała, żeby zaraz wróciły, gdy tylko zostaną wezwane.

Gabriel odczuł ulgę, mimo to podskoczył, gdy jeden z tamtych przeszedł tuż obok niego i spojrzał mu w oczy wzrokiem tak pełnym zła, że w porównaniu z tym najgorszy łobuz w szkole wydawać się musiał świętoszkiem. Nie, z demonami raczej nie należało żartować i najlepiej trzymać język za zębami, kiedy są w pobliżu.

Na szczęście kiedy ta noc jak ze snu dobiegnie końca, Gabriel nie będzie już musiał mieć z nimi do czynienia.

Do hallu wkroczyły czarne anioły i wnętrze wyraźnie zmalało, gdy wypełniły je olbrzymie czarne skrzydła. Och, jakie one piękne, pomyślał Gabriel. Jeden z aniołów odłączył się od grupy i poszedł za Markiem i czworgiem jego przyjaciół. Z pewnością to on będzie na tarasie reprezentował swoich towarzyszy. Gabriel, który szedł tuż za nim, wpatrywał się uważnie w błyszczące skrzydła, miał ochotę ich dotknąć, ale zabrakło mu odwagi.

Obok przeszły Demony Wichru i grupa Gabriela zabrała jednego z nich. Uff! Ale powiało! Włosy chłopca fruwały w podmuchach.

Jeszcze jedna kompania – Demony Nocy. Sama Lilith podeszła do grupy Gabriela i zaczęła rozmawiać z Natanielem, potomkiem jej rodu.

Nagle Gabriela przeniknął lodowaty dreszcz, bo spostrzegł, że tuż za nim podąża jakiś Demon Zguby. Jedna z tych śmiertelnie niebezpiecznych, pięknych kobiet, ale nie wiedział która. Wyczuwał tylko obecność i niewytłumaczalny strach paraliżował jego ruchy.

Bezpańscy również wysłali swojego reprezentanta. Był to paskudny, niebieskawy demon, który w pewnej chwili uśmiechnął się ironicznie do Gabriela. Chłopiec zmusił się, żeby mu także odpowiedzieć uśmiechem, ale poczuł, że drżą mu nogi.

Szedł z nimi Tengel Dobry i Sol, i Rune, co Gabrielowi dodawało otuchy. Oprócz nich również Targenor i Shira. Jakaż ona śliczna!

Całą grupę prowadziła Tula. Jestem z nimi, myślał Gabriel z dumą. Mama i dziadek Vetle, wujek Jonathan i ciotka Mari, wszystkie kuzynki i wszyscy kuzyni zostali skierowani do dużej sali, a tylko ja znalazłem się w grupie wybranych! Nawet mój opiekun Ulvhedin nie dostąpił tego zaszczytu!

Z drugiej jednak strony czuł się trochę osamotniony. Chyba najlepiej będzie trzymać się Tovy, ona zawsze jest taka pewna siebie i Gabriel dobrze ją zna. Wuja Nataniela też, oczywiście, zna, ale on przeważnie zajmuje się Ellen. Tova i Gabriel powinni trzymać się razem, bo i różnica wieku nie jest taka wielka.

Przyjemnie było wyjść na dwór, wszyscy to stwierdzili. Znajdowali się teraz na innym tarasie niż poprzednio, ten wyglądał jak loggia wykuta w skale. Mieli tu widok na te postrzępione szczyty gór od strony wejścia, a w dole widzieli strome schody wiodące do bramy.

Ten sam niezwykły blask zachodu oświetlał dolinę przed nimi i sinoczarne szczyty gór, teraz jednak światło zyskało już ciemniejsze tony, jakby dla przedstawienia nocy w niesamowitym krajobrazie. Widzieli bezpańskie demony krążące znowu nad górami niczym wielkie czarne ptaszyska.

Powietrze było ciepłe jak w letni wieczór gdzieś na południu. Nikt nie marzł, wprost przeciwnie, wszyscy rozkoszowali się ciepłem. Gabriel przeciągnął się leniwie i usiadł obok Tovy na ławie pod skalną ścianą.

Taras był niewielki, a ograniczające go bariery sprawiały, że panował tu bardzo intymny nastrój. Podłogę stanowiła kamienna mozaika, a dookoła stały ławki z jasnego marmuru. Tylko ściany były ciemnego koloru.

Małe zgromadzenie, jakie teraz stanowili, samo jądro zebranych dzisiejszej nocy na tajnym spotkaniu, było niesłychanie zróżnicowane. Naprawdę dużo mniejsza różnorodność mogłaby człowieka wprawić w osłupienie. Gabriel jednak starał się zachowywać tak, jakby to był dla niego chleb powszedni mieć po jednej stronie korzeń przemieniony w człowieka, a przed sobą majestatycznego czarnego anioła, nie mówiąc już o demonie z wielkimi jelenimi rogami, który ulokował się nieco dalej na prawo. W tej sytuacji dobrze było popatrzeć czasem na Ellen, która siedziała tuż obok i wyglądała cudownie normalnie.

Tun-sij miała na sobie szamański strój, w którym pewnie swego czasu widział ją Vendel. W ręce trzymała magiczny bębenek. Tula opowiadała, że to konioludzie pomogły jej zdobyć ten strój i one też musiały ją przyodziać, skoro nie ma tu Irovara. Tak, Vendel przecież mówił, ile wysiłku kosztowało zawsze przygotowanie szamanki do seansu.

Na taras wszedł długi rząd Taran-gaiczyków, ubranych podobnie jak Tun-sij, i wszyscy rozsiedli się na podłodze. Konioludzie nie próżnują, oj, nie, pomyślał Gabriel.

Zebrali się tu wszyscy dawniejsi szamani z Taran-gai, ci, których prezentowano już dzisiejszej nocy, oraz kuzyni i ziomkowie Ludzi Lodu.

Nikt nie przypuszczał, że w tym rodzie było aż tylu szamanów.

– Teraz rozumiemy, po kim Mar dziedziczył swoje czarodziejskie zdolności – powiedziała Sol. – O rety, Taran-gaiczycy, koniecznie muszę z wami porozmawiać, kiedy już będzie po wszystkim! Chętnie bym się od was nauczyła tego i owego.

Wszyscy mali szamani na te słowa z radości rozjaśnili się niczym słoneczka.

Poza tym dosyć trudno było widzieć teraz ich twarze. Ukrywały się przeważnie za magicznymi maskami, a maski były jednakowe. Ceremonialne stroje przekazywano z pokolenia na pokolenie, zatem większość z tu obecnych musiała mieć na sobie kopie. Wszystkie czarne, wykończone frędzlami i wstążkami, gdzieniegdzie ozdobione wstawką innego koloru.

Nad skalną loggią zaległa cisza. Szamani usiedli kręgiem na podłodze, ze skrzyżowanymi nogami i bębenkami w rękach. Gabriel dostrzegał magiczne znaki na skórze bębenków, choć były one tak stare, że znaki niemal zupełnie wyblakły. Wszyscy Taran-gaiczycy całym sercem oddawali się rytuałowi. Widzowie mogli się przekonać, ile dla tych pełnych życzliwości istot znaczył fakt, że mogą się spotkać wszyscy, przedstawiciele różnych generacji, złączeni swoją magiczną sztuką.

Rytmicznym uderzeniom w bębenki towarzyszyła przejmująca, monotonna pieśń, zawierająca jakieś tajemnicze słowa. Początkowo Gabriel odniósł wrażenie, że wszystko to jest dosyć komiczne, ale później, w miarę upływu czasu, gdy rytmiczny stukot narastał, poddawał mu się niczym hipnotyzującym słowom. Stawał się senny, myśli krążyły leniwie, momentami zapadał w rodzaj drzemki. W końcu zdawało się, że cały wszechświat wypełniają te rytmiczne dźwięki i to monotonne zawodzenie, powieki mu opadały, w świadomości pojawiały się jakieś niezwykłe wizje. Odnosił wrażenie, że został przeniesiony w odległy pogański czas, na jakieś rozległe pustkowia. Otaczał go zupełnie obcy krajobraz, potem otoczenie jakby się skurczyło, Gabriel znalazł się w niewielkiej jurcie o ścianach z reniferowych skór, z paleniska w kącie unosił się ostry zapach dymu.

Ściany zbliżały się do niego coraz bardziej, robiło się ciaśniej i ciaśniej, natomiast dudnienie bębenków i zawodzenie przybierało na sile.

Mroczne obrazy przesuwały się przed jego oczyma. Totem na wysokim palu, kurhany, talizmany… W spiralach dymu widział chwiejne sylwetki, które to pojawiały się, to ginęły, jakieś groteskowe twarze o wyrazistych mongolskich rysach, dym przemieniał się w ogień, a w płomieniach ukazywały się wizerunki postaci, które z pewnością były bóstwami. Raz czy drugi mignęły mu gdzieś rogi renifera, choć znaczenia tej wizji nie pojmował, słyszał krzyki, wołania i skargi, dudniło mu w uszach… Nagle drgnął i obudził się.