Выбрать главу

Policyjne radio zaskrzypiało i Rikard Brink odpowiedział.

– No i jak wam idzie? – zapytał niepewny głos z posterunku ustawionego przy wejściu.

– Radzą sobie wyjątkowo dobrze, chociaż ja w dalszym ciągu nic z tego nie rozumiem – odpowiedział Rikard. – Ellen nawiązała z „nim” jakiś rodzaj kontaktu, na to przynajmniej wygląda, ale mnie się to absolutnie nie podoba. Naprawdę nie wiem, jak jej się to udało, ale ona ma takie niezwykłe zdolności, wiesz… No, zobaczymy, co będzie dalej.

– Brzmi to nieźle – stwierdził strażnik ponuro. – Ale wiesz co, mamy tu jakiegoś faceta. Nudzi już od dawna, żeby mu pozwolić wejść do domu, bo chce coś stamtąd zabrać. Jakieś nuty czy coś. Był tu u kogoś z wizytą, tydzień przed tymi wszystkimi wydarzeniami, powiada, że wtedy spisał te nuty, mówi, że to jakieś strasznie ważne. Ale może tu tylko taki wykręt?

– Nie! Człowiek nie może narażać życia dla jakichś nut! Odeślij go do domu. Jest coś jeszcze?

– Dziennikarze chcą wiedzieć więcej na temat Irlandczyka i dziewczyny.

– Tu nie ma nic do opowiadania…

Ellen chwyciła go za ramię. Spojrzał na nią pytająco i wtedy sam też usłyszał.

– Zejdę do ciebie później – powiedział do mikrofonu i przerwał połączenie.

Z głębi korytarza dochodziło stłumione szuranie, jakby ktoś się zbliżał. Morahan siedział jak skamieniały. Twarz Ellen wydłużyła się ze strachu i niepewności. Dziewczyna chciała powiedzieć coś na temat nut, ale przerwał jej odgłos tych kroków.

– Rikard, ja się boję – jęknęła i przytuliła twarz do jego ramienia. – To jak na mnie zbyt wielka odpowiedzialność. I nie ma Nataniela, żeby się poradzić.

Rikard nie był w stanie jej pocieszyć, więc tylko przytulił ją mocniej. Za nic nie chciał powiedzieć głośno tego, czego bał się najbardziej: że Natanielowi coś się musiało po drodze stać.

– Czy „to” schodzi czasem na dół? – zapytał Morahan szeptem.

– O ile wiem, to nie – odparł Rikard ze zmartwiałą z niepokoju twarzą.

– On szuka u mnie pomocy – jęknęła Ellen. – Och, ratunku? Co ja mam zrobić?

Palce, czy raczej szpony, drapały po ścianie i po drzwiach na dole, ktoś chciał je otworzyć.

Troje ludzi na klatce schodowej wstało. Stali bez ruchu przez wiele nie kończących się sekund. Ellen wytrzeszczała oczy.

– Zaraz przyjdziemy – powiedziała w końcu drżącym głosem.

– Ellen, czyś ty zmysły postradała? – syknął Rikard. – Nie możesz z nim rozmawiać! To… To po prostu nie wypada!

– Rikard, posłuchaj mnie – powiedziała Ellen nieoczekiwanie stanowczo. – Pamiętasz, jak powiedziałam, że powinniśmy odwrócić problem? Ja przyznaję, że to nie jest dobra istota, on jest śmiertelnie niebezpieczny, a jego dusza i serce przesycone są złem, jeśli w ogóle on ma jakieś serce. Ale sam Nataniel powiedział kiedyś, że nawet zło może potrzebować miłosierdzia. Mój pogląd, Rikardzie, jest następujący: Zanim będziemy mogli pomóc Ludziom Lodu i wszystkim naszym bliźnim na świecie, musimy chyba najpierw pomóc jemu!

W głębi korytarza znowu zaległa cisza.

Rikard spojrzał w rozgorączkowaną twarz Ellen, gotowej bronić swoich argumentów.

– Jesteś nadzwyczajną dziewczyną – mruknął w końcu. – No i przecież poruszasz się po terenie, który dobrze znasz, twoja wyjątkowość polega na tym, że potrafisz współczuć nawet najgorszemu potworowi. On jest teraz sam w nowym, nie znanym sobie świecie, chociaż dla mnie to go wcale sympatyczniejszym nie czyni. Ale chyba rozumiesz, że nie mogę puścić cię samej do tego korytarza?

Ellen stała się agresywna.

– A dlaczego nie?

– Co by Nataniel na to powiedział? On by mi nigdy nie wybaczył. Nie, Ellen, nie mogę się na to zgodzić!

Radio odezwało się znowu. Rikard odpowiedział. Przed bramą zrobiło się zamieszanie. Jakiś mężczyzna chciał wejść do środka, a razem z nim dziennikarze. Strażnik potrzebował pomocy.

– Chodźcie ze mną na dół – polecił Rikard Ellen i Morahanowi. – Nie mogę was tu zostawić.

– Damy sobie radę – odparła Ellen. – Tu na schodach jesteśmy bezpieczni.

Przez chwilę patrzył na nich zatroskany, a potem oddał im radionadajnik i pobiegł do bramy. Ellen i Morahan popatrzyli po sobie, oboje uśmiechali się blado, pełni napięcia i niepokoju.

Potem ostrożnie otworzyli drzwi.

– Ty musisz to zrobić, prawda? – zapytał szeptem Morahan.

– Muszę. Nie mogę inaczej!

– Pójdę z tobą.

– Dziękuję. Mogę potrzebować pomocy.

Na korytarzu pierwszego piętra było pusto. Z bijącymi głośno sercami zaczęli wchodzić na górę, trzymając się mocno za ręce. Być może Ellen się myli, może bestia czai się gdzieś pod ścianą, gotowa do ataku. Oni zaś są całkowicie bezbronni.

Znaleźli się na górze. Morahan musiał przystanąć i odetchnąć. Ellen wsparła go ostrożnie.

– Szkoda, że tyle tego biegania po schodach – szepnęła. – A ja jeszcze na dodatek wysłałam cię na dół po listę. Boże, jaka jestem bezmyślna!

Potrząsnął głową, jakby chciał zapewnić, że nic nie szkodzi.

Istoty, której szukali, na korytarzu nie było. Na przeciwległym końcu przez szklaną ścianę sączyło się słabe światło.

Stali bez ruchu niepewni, co począć. Nagle Ellen zacisnęła palce na ramieniu Morahana.

– Ian! On jest za nami! Skąd on się wziął?

Teraz i Morahan poczuł nieprzyjemne zimno na plecach.

– On ma widocznie inny sposób poruszania się, kiedy mu się spieszy – mruknął, a Ellen przypomniała sobie opowieści o tym, jak to Tengel Zły może unieść się w górę i przenieść z miejsca na miejsce. Odwrócili się oboje.

Widok jego małej wyprostowanej figury o płaskiej głowie przyprawił ich o mdłości, lecz Ellen śmiało patrzyła w złe oczka. Z otwartej gęby wydobywały się jakieś ostrzegawcze dźwięki, które ludzie pokornie przyjmowali do wiadomości.

Nagle Ellen zaczęła ze świstem wciągać powietrze.

– Morahan, ratunku! On chce nawiązać ze mną kontakt! Ja wiedziałam! Wiedziałam!

Zbierało jej się na wymioty, czuła, że twarz robi jej się zielona, ale w przypływie jakiejś rozpaczliwej odwagi nie przestawała patrzeć ponurej zjawie w oczy. Morahan stał tuż przy niej i mocno ściskał jej ręce. Ellen miała wrażenie, że korytarz przemienił się w jakiś wirujący cylinder, którego centrum stanowiły te szarożółte ślepia, wąziutkie jak szparki. Skupiła się aż do bólu, myślała tylko o tym, by odebrać przesłanie.

I nagle uświadomiła sobie tę okropną prawdę, że jakaś inna dusza połączyła się z nią, przeniknęła do jej duszy. Przeżywała takie stany już przedtem, podczas koszmarnych wydarzeń, w których uczestniczyli oboje z Natanielem.

Ale teraz była sama. Morahan tu człowiek życzliwy, ale zupełnie pozbawiony zdolności, które jej mogłyby się teraz przydać.

Nawiązała kontakt. Było to obrzydliwe ponad wszelkie wyobrażenie, ale nie mogła się wycofać. Została całkowicie podporządkowana woli kogoś innego. A ten ktoś nie był ludzką istotą. Ellen odczuwała głęboką, dławiącą wrogość do wszystkiego, co od tamtego do niej płynęło, bała się przy tym śmiertelnie, że mu ulegnie. Starała się skupić na zadaniu, jakie na nią spadło. „Muszę pomóc, ja chcę pomóc, pozwól sobie pomóc”, takie myśli kierowała do potwora.

Zanim zdążyła się zorientować, o co chodzi, tamten skulił się, a potem natychmiast znowu wyprostował i jak strzała przebiegł obok oniemiałych ludzi, przepłynął ponad podłogą i wskoczył na szafę, wysyłając nieustannie te jakieś obrzydliwe, wibrujące fale.